poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Czerwony balonik

Utrata tak małego dziecka jest czymś bardzo dziwnym. Człowiek ledwie zaczął się oswajać z myślą, że zostanie rodzicem, a tu klops... Właśnie, wydaje się, że człowiek ZACZĄŁ się przyzwyczajać, ale kiedy okazuje się, że nic z tego, człowiek nagle uświadamia sobie, że Maleństwo miało już praktycznie swoje imię. Choć było ledwo widoczne na USG, miało już po części urządzony swój pokój. Mało tego! Wiadomo już było, do którego przedszkola będzie chodzić, gdy podrośnie...
Póki emocje były świeże, było względnie dobrze. Musiałam sobie z nimi radzić. Pogrążać się w nich, zatapiać, płakać... Jednak w szpitalu nie leży się wiecznie, trzeba iść do domu i jakoś się ogarnąć ;-)
W pewnym momencie wydawało mi się, że jest już coraz lepiej. Człowiek był w stanie jakoś funkcjonować i wrócił do pracy. Jednak po powrocie do domu był jakiś taki dziwnie wściekły, albo smutny. I płakał sobie do poduszki ten człowiek tak, że się zastanawiał, czy jest sens nakładać odżywkę na rzęsy ;-) Wyjazd nad morze był świetnym pomysłem, jednak niestety nie zbawiennym. Po powrocie wciąż okazało się, że w domu jest jakoś tak ciężko, że w życiu jest ciężko... Choć Koledze Małżonkowi pomógł...

Ktoś mi zasugerował postawienie pomnika na cmentarzu... niestety dla nas ten pomysł wydał się dość upiorny. Dodatkowo, użeranie się z tabunami urzędników i tłumaczenie każdemu, o co chodzi wydawało mi się niepotrzebnym rozgrzebywaniem tej sprawy.

Co prawda nie ma nic dziwnego w opłakiwaniu utraconych, ale musi to przecież czemuś służyć. Ja po prostu w pewnym momencie doszłam do wniosku, że mi to nie pomaga, wręcz przeciwnie, zdałam sobie sprawę, jak bardzo mnie to męczy. Stałam już niemal u wrót psychologa lub innego psychiatry, jednak zanim gdziekolwiek się udałam przypomniałam sobie jeden z odcinków mojego ulubionego serialu. Tam właśnie jedna z bohaterek zostaje (mimowolnie) poddana terapii balonikiem :-) Oglądając ten fragment wiedziałam już, czego mi trzeba. 


Wieczorem napisałam list, Kolega Małżonek załatwił balonik i następnego dnia rano poszliśmy w nasze ulubione miejsce. Staliśmy na skarpie w lesie, a ja ściskałam balon i najbardziej chyba bałam się tego, że wiatr zdmuchnie go na drzewo albo krzaki. Jeszcze w samochodzie miałam wątpliwości, czy aby dam radę..

Naprawdę chyba wiedziałam jednak, że tak będzie lepiej... I było. Balonik w końcu odleciał, a wraz z nim pustka, smutek i żal.
Czas ruszyć dalej :)


wtorek, 7 kwietnia 2015

Lekarze z kosmosu




W mojej rodzinie serial Na dobre i na złe nosi roboczy tytuł Lekarze z kosmosu. Głównie dlatego, że serialowa wizja pracy lekarza ma się nijak do rzeczywistości. Przecież w prawdziwym życiu lekarz prowadzi przecież niejedną pacjentkę, a kilka lub nawet kilkanaście. Nikt nie ma tyle czasu i władzy, żeby być jak doktor House ;)

Postanowiłam poruszyć temat lekarzy ponieważ w Wysokich Obcasach znalazłam artykuł pt. Ronić po ludzku. W tym krótkim artykule autorka opisuje swoje dramatyczne przeżycia związane z sytuacją, w której się znalazła oraz to, w jaki sposób została potraktowana przez personel szpitala, w którym leżała. Artykuł ten pojawił się w WO rok temu, jednak mój umiarkowany optymizm jakoś nie pozwala mi wierzyć, że wiele się przez ten rok zmieniło. Niestety autorka nie podaje nazwy ani nawet miejscowości, w której szpital się znajduje, nie mniej jednak myślę, że w całej Polsce mnóstwo jest przykładów takiego traktowania.

Mnie na szczęście ominęła połowa tej traumy. To znaczy ta część związana z pobytem w szpitalu. Już na izbie przyjęć, kiedy siedzieliśmy z Vincem w towarzystwie przyszłych mam i ich mężów, matek, ojców, braci, sąsiadów i nie wiadomo kogo jeszcze, położna oddziałowa podeszła do nas i zaproponowała, żebyśmy przenieśli się w inne, nieco odosobnione miejsce. Już po przyjęciu na oddział (nie na porodówkę, czy patologię ciąży!) wiedziałam, co mnie czeka. Położna oddziałowa opowiedziała mi o procedurze, którą trzeba uruchomić w takim przypadku. Później rozmowa z lekarzem z czasem przewidzianym na moje pytania. Przez cały ten czas czułam, że lekarze i położne są w szpitalu dla mnie, że się mną opiekują. Pozwolili Vincowi siedzieć ze mną, kiedy myślałam, że dosłownie wywinę się na drugą stronę z bólu. Nikt go nie wygonił, kiedy czekaliśmy na zabieg, choć było już grubo po godzinach odwiedzin. Wszystko było jasne i przejrzyste. Wiedziałam, co się ze mną dzieje i jaki będzie następny krok. Nikt na mnie nie krzyczał, kiedy prosiłam o kolejne leki przeciwbólowe. Nikt mi nawet nie zasugerował, że histeryzuję, czy przesadzam.


Nie wiem, skąd biorą się takie rozbieżności w podejściu personelu szpitala. Być może to kwestia zatrudnienia odpowiednich osób, być może kwestia szkoleń… Mam nadzieję, że to się wkrótce zmieni i wszędzie będzie można nie tylko rodzić po ludzku, ale też ronić po ludzku. Dokładanie rodzicom kolejnego zmartwienia w postaci niewybrednych i krzywdzących komentarzy, czy nieprofesjonalnego podejścia jest po prostu zwykłym barbarzyństwem.

sobota, 4 kwietnia 2015

„…for better, for worse…”

I, ____, take you, ____, to be my lawfully wedded(husband/wife), to have and to hold, from this day forward, for better, for worse, for richer, for poorer, in sickness and in health, until death do us part.*

Przewrotność losu zrządziła, że w Polsce obowiązują nieco inne słowa przysięgi małżeńskiej. Sama pamiętam dokładnie (choć było to prawie pięć lat temu), że podczas naszego ślubu z Vincem takie słowa nie padły. Vince chyba jednak musiał się naoglądać seriali anglojęzycznych, bo najwyraźniej (na moje szczęście) wziął sobie je do serca. Ten post (niezależnie od tego, jak zabrzmi) nie jest o tym, jak nam było źle, ale o tym, jakie to cenne, kiedy ma się przy sobie kogoś takiego jak Vince.

Pamiętam, że jakiś tydzień temu siedzieliśmy z Vincem i rozmawialiśmy o tym, jakie mamy szczęście. O tym, że jakimś cudownym trafem omijają nas jakieś wielkie katastrofy. Natomiast, kiedy przytrafiają się drobne, zawsze umiemy sobie z nimi poradzić. Pamiętam też, że mówiłam Vinceowi, że musimy się cieszyć tym wszystkim, i że może nawet idzie nam ZA dobrze ;) i musimy być przygotowani na to, że tak zwane coś grubszego w końcu może trafić się i nam ;) No i oczywiście stało się. Moja teściowa z pewnością by powiedziała, że WYKRAKAŁAM, że zaczarowałam i w ogóle wypowiedziałam słowa w złą godzinę. Na szczęście nie bardzo wierzę w takie rzeczy.

Tak, czy inaczej, kiedy już przyszło do nas to coś grubszego, Vince mimo strachu i smutku, stanął na wysokości zadania. Kiedy lekarz powiedział nam, że nasza Fasola przestała rosnąć, był przy mnie. Cierpliwie słuchał, o czym mówi lekarz i mocno mnie przytulał, kiedy ja już nie miałam siły słuchać. Przyjeżdżał do mnie do szpitala, gdy tylko o to poprosiłam (albo nawet, kiedy nie prosiłam). Bez żadnego mrugnięcia okiem zniósł niedokrwienie swojej ręki, kiedy ściskałam ją wijąc się z bólu na łóżku. Największe wrażenie jednak zrobił na mnie, kiedy próbował sprawić, żebym nie myślała o tym, co się z nami dzieje. Pytał o moich uczniów, planował wakacje, opowiadał o naszych zwierzakach… jednym słowem, robił wszystko, żeby odwrócić moją uwagę od bieżących okoliczności.

Jestem dumna z mojego Małża, że tak wspaniale się zachował i jestem wdzięczna jego rodzicom i wszystkim, którzy mieli wpływ na kształtowanie się jego osobowości. Takiego partnera życiowego życzę każdemu :)

Na zakończenie cytat z piosenki, która była mi bliska jeszcze zanim trafiła do mainstreamu ;P :

Miłość to żaden film w żadnym kinie 
ani róże ani całusy małe, duże. 
Ale miłość - kiedy jedno spada w dół, 
drugie ciągnie je ku górze.**



*http://en.wikipedia.org/wiki/Marriage_vows

** Happysad, Zanim pójdę, J. Kawalec, 2004