niedziela, 24 kwietnia 2016

Z narodzinami Teda tak było...

Kiedy się wypełniły dni i nastał dzień w karcie ciąży nazwany planowanym terminem porodu, obudziła się Megi o brzasku czując dyskomfort w łonie (przy czym dyskomfort to bardzo łagodne określenie w stosunku do tzw. real feel, ale za to jakże szlachetne ;) ). Poprosiła zatem kolegę swego małżonka, aby zrezygnował w tym dniu ze swej wyrobniczej korpopracy i udał się z nią do gabinetu lekarza swego prowadzącego, w którym to miała odbyć się zaplanowana wcześniej wizyta kontrolna. Wszak zwolnienie lekarskie nie trwa wiecznie i należało je w owym czasie przedłużyć. Zatem odwołał Vince wszelkie zaskedżulowane taski i udał się z małżonką swoją w lekarskie progi, gdzie lekarz zbadawszy Megi oszacował, iż rzeczonego dyskomfortu porodem nazwać jeszcze nie można (jak to mówią ginekolodzy: rozwarcie dość skromne ;) ), jednakowoż postęp dokonać się może w nadchodzących godzinach. W drodze powrotnej dyskomfort Megi przybierał na sile tak, że po powrocie do domu okazało się, iż jest on regularny, co cztery minuty i okraszony dość silnym, jak na kobietę, uściskiem dłoni, który niemalże miażdżył palce (co Vince odnotował w swym kajeciku jako skurcz mocny ;P). Zarządził więc Vince stanowczo ewakuację i odprowadził małżonkę swoją pod prysznic, aby nieco ulżyć jej cierpieniom.

Dokładnie w południe ich oczom ukazały się otwierane automatycznie drzwi położniczej izby przyjęć, gdzie już przebywało kilka ciężarnych. Po krótkim wstępie wędrowała już Megi korytarzem szpitalnym ku gabinetowi zabiegowemu, w którym to lekarz orzekł pierwsze dopiero porodu podrygi i zalecił odczekanie swego na sali przedporodowej w towarzystwie dziarsko pykającego dźwięku KTG. Vinca zaś na ten czas odesłano do domu tłumacząc, iż wiele jeszcze wody w rzece upłynąć może zanim wody wiadome z wiadomego miejsca odpłyną i narodziny się rozpoczną. Pojechał więc on psem się wspólnym zająć i o obiad własny się zatroszczyć. Nie minęła jednak godzina, kiedy zadzwonił telefon mobilny, a w słuchawce Megi głos oznajmił, że jednak już czas i przyjechać należy.

Albowiem kiedy podczas pomiaru KTG dyskomfort przeobraził się w regularne i dość uciążliwe (coś w stylu o-żesz-qwa-bo-nie-wierzę) skurcze, położna dopomogła Megi w zawleczeniu się do gabinetu zabiegowego, gdzie orzeczono, iż dotychczas raczej skromne rozwarcie nieco się ośmieliło (7!).  Oddelegowano zatem Megi ponownie pod prysznic, gdzie w zastępstwie za cwałującego niczym Walkirie małżonka była jedna z położnych. Na szczęście dla szpitalnego budżetu prysznic nie był zbyt długi, gdyż prędko okazało się, że należy już udać się na salę porodową. Tamże uległa położna skamleniu Megi o ZOPa* i po anestezjologa posłać kazała. Tenże (w przeciwieństwie do Kolegi Małżonka) przybieżył czym prędzej, a zajrzawszy we wiadome miejsce orzekł, że na ZOPa już za późno, bo oto syn u bram!

Zleciały się na to całe zastępy personelu medycznego i niczym w serialu obyczajowym zaordynowały: Teraz będziemy przeć! Skoro więc kazali, to i trzeba było. Tym sposobem, zaledwie pięć minut później uszom wszelakim, jak porodówka długa i szeroka, dał się słyszeć ryk Pana Tadeusza zwanego dalej Tedem. W tymże również momencie położna oświecona genialnym pomysłem udała się na korytarz, aby zbadać, czy przypadkiem Kolega Małżonek na korytarzu nie wyczekuje. Po chwili wkroczył i on do sali narodzin by, niczym samuraj, jednym cięciem pępowinę przeciąć.

I tak to właśnie z narodzinami Teda było.

www.flickr.com


#wedidit          #mamdziecko



*efłajaj: ZOP = znieczulenie zewnątrzoponowe