poniedziałek, 26 listopada 2018

Syndrom niespokojnej ciężarówki

Czekanie… CZEKANIE… CZE KA NIE! Czyli o tym, jak szlag mnie trafia i przechodzę transformację Megazorda! Dlaczego? Ano dlatego, że muszę CZEKAĆ , czyli siedzieć na tyłku i odliczać wolno płynące minuty podczas, gdy ktoś inny robi coś, co jeszcze kilka miesięcy temu mogłabym zrobić JA!!!

#Śpisiowamama


W tym wypadku tym ktosiem jest Kolega Małżonek, a to coś to nic innego, jak malowanie. Tak jest. Malarstwo ścienne jest w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie domeną kobiet. Matka malowała ściany (ba! Dalej maluje), siostra maluje ściany (i nie tylko), to i ja maluję, a jakże! Problem pojawił się w momencie, kiedy w moim brzuchu zamieszkał Ted i wszyscy wokoło (z moim zdrowym rozsądkiem włącznie) mówią mi, że malowanie we dwoje to nienajlepszy pomysł. Dlatego należało zrobić to, co w zarządzaniu nazywa się delegowaniem uprawnień, czyli poprosić o pomoc kolegę małżonka!

Reakcja Vinca na wieść o rychłym malowaniu była mniej więcej taka sama, jakbym zaproponowała mu całonocny shopping w galerii połączony z prezentacją najnowszych trendów w makijażu, której towarzyszy dwugodzinny wykład na temat wyższości butów Manolo Blahnik nad Louboutin… Jednym słowem: Let’s do it!

Myślałam, że do szału doprowadzą mnie dociekliwe pytania w stylu: Czy to malowanie, to na serio? A nie może być tak, jak jest? Ale ten kolor jest ładny? Naprawdę już ci się nie podoba ten biały? Gdybym wtedy wiedziała, że to dopiero początek…

Dzielnie i z medalową konsekwencją przyszłej matki utrzymywałam, że malowanie jest konieczne i basta! Kolega Małżonek nie miał wyboru, zaklepał urlop w mordorze i ruszył z kopyta… Kompletowanie sprzętu, analiza jakości i składu zakupionej folii malarskiej, analiza porównawcza taśm, wreszcie malowanie sufitu i implementacja farby na powierzchnię użytkową! Wszystko z największą starannością, ale co tu się dziwić, w końcu powiedzenie: Trust me, I'm an engineer! zobowiązuje. Kolega Małżonek do większości prac domowych podchodzi właśnie w ten sposób: zbieranie sił - analiza stanu faktycznego - plan naprawczy - działanie.

Ogółem wyszły cztery dni. CZTERY dłuugie dni, podczas których ja obżarłam moje piękne paznokcie niemal aż do kości. Cztery doby po dwadzieścia cztery godziny, podczas których odgryzłam sobie język, żeby nie udzielać małżonkowi złotych rad i nie zadawać kretyńskich pytań. CZTERY dni ze świadomością, że sama zrobiłabym to wszystko w dwa i tym samym byłabym już na etapie ustawiania mebli, albo nawet picia herbatki w nowym-starym salonie. Taka to jest różnica między inżynierskim umysłem, a dzikością tequili ;) A gdzie tu jeszcze malowanie grzejnika?!

A idź pani w… niwecz! Zdaje się słyszeć podświadomie.

Postanowiłam jednak podejść do tematu jak do treningu rodzicielskiego. Ot, taka szkoła cierpliwości przed samodzielnym ubieraniem się Teda, jedzeniem, wiązaniem butów, czy rozwiązywaniem równań kwadratowych i odmianą czasownika posiłkowego ;) Poza tym, po prostu opuściłam domowy przybytek na dni kilka i wyprowadziłam się na ten czas do matki ;P wpadając tylko od czasu do czasu na rekonesans połączony z pełnymi uznania wyrazami akceptacji. Albowiem, zgodnie z zasadą rodzicielstwa: należy doceniać każdy wysiłek i trud podejmowany w dążeniu do celu, a także chwalić za pozytywne rezultaty ;) Bo przecież nie trudno domyślić się, że rezultaty są dość niesamowite :D

czwartek, 22 listopada 2018

NIE MA ZA CO?

Jest czwartek, godzina piąta zero zero. Dzwoni budzik, a ja otwierając oczy marzę o tym, żeby był już wieczór, żebym mogła położyć się spać…

Na wpół śpiąca idę do kuchni po tak zwany lifesaver wszystkich ludzi, czyli kawę, kiedy przypominam sobie, że od kilku dni mam zepsuty ekspres, a spieniacz do mleka tydzień temu zaliczył upadek z szafki kuchennej i rozsypał się w drobny mak (przy okazji szybka recenzja spieniacza do kawy z Ikea: jeśli nie planujecie rzucać nim ze średniej wysokości, to polecam!). Znaczy się trzeba umyć kawiarkę i kolejne minutki lecą…

Jak większość kobiet na tej planecie, mimo niedomykającej się szafy, nie mam się w co ubrać. Znowu wytykam sobie, że nie posłuchałam Kasi Tusk i nie przygotowałam sobie stroju wieczorem…

Poranna batalia z dzieckiem… Kwestia obudzenia, przeprowadzenia czynności okołoporządkowych i przewiezienia do placówki opiekuńczej zajmują mi tyle energii, że właściwie mogłabym od razu położyć się spać. Wiadomo, zgodnie z najnowszymi trendami w parentingu należałoby zapuścić delikatną muzykę w tle, wykonać kilka pozycji z jogi, zjeść wspólnie pożywne śniadanie i podążać za dzieckiem i jego porannymi potrzebami… No właśnie, należałoby… Zamiast tego jest ubieranie na śpiocha, płacz, krzyk, nerwy, przeprosiny i ostre negocjacje…

Jadąc do pracy myślę sobie, że dziś jest TEN dzień, w którym jeden fałszywy ruch zza drugiej strony biurka poskutkuje moim zwolnieniem dyscyplinarnym albo złożeniem wypowiedzenia. To dziwne, jak za każdym razem loncik wydaje mi się krótszy, a jednak wciąż tam jest…

Po powrocie rozglądam się po mieszkaniu i zastanawiam, czy bałaganiarstwo to rzecz wrodzona czy nabyta? Nie mam jednak zbyt dużo czasu na rozmyślanie o sensach istnienia sobót gospodarczych i tym, gdyż okazuje się, że nas pies jest w niedyspozycji żołądkowej. Właściwie trudno jej się dziwić, przy tak silnym instynkcie łowieckim i tyloma skarbami do zjedzenia na każdym trawniku. Jedziemy więc do weterynarza, gdzie po licznych USG i badaniu krwi okazuje się, że to zwykła sraczka. Ta zwykła sraczka kosztuje mnie jakieś trzysta nowych polskich złotych…

Wieczór. Mimo wszelkich zabiegów okołonocnych dziecko nie chce spać, bo tak bardzo wstrząsa nim fakt wyjechanego ojca, że zwyczajnie nie może tego ogarnąć. W końcu jednak zasypa. Ja razem z nim, jednak to jeszcze nie mój czas, bo czeka mnie praca…

Siadam do testów po raz kolejny zastanawiając się nad sensem ich istnienia i mimo wszystko, kolejny raz je sprawdzając. Pomiędzy rozumieniem ze słuchu, a odmianą czasownika to be wpada mi do głowy kilka sprawdzonych przemyśleń odnośnie absurdów polskiej edukacji, ale nie mam za bardzo czasu się w nie zagłębiać, bo zbliża się dwunasta. Zasypiam nad trzecim testem...

_________________________________________________________________________

Dziś jest 22. listopada. W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej trwa w najlepsze Thanksgiving, czyli święto dziękczynienia. Piękna tradycja doceniania drobnych problemów dnia codziennego jako wyznacznika dobrobytu. Moim zdaniem jedna z lepszych imprez eksportowych tego kraju.

Osobiście nie jestem wielką fanką listopada, tegoroczny jest jednak dla mnie przepełniony refleksją i walką o optymizm. Nie wiem, czy to metryka, głupota, czy szybki kurs pozytywnego myślenia w mediach społecznościowych, ale bardzo staram się dostrzegać jednak szklankę do połowy pełną. Mam już dość narzekania i użalania się nad sobą.
Kiedy Kolega Małżonek wyjeżdża, odliczam dni do jego powrotu i cieszę się, że wróci za trzy tygodnie, a nie za pół roku. Kiedy psuje mi się samochód, cieszę się, że stać mnie na taksówkę i doceniam komunikację miejską. Kiedy syn rozlewa na ścianę jagodowy koktajl, wykorzystuję to jako pretekst do przemalowania ścian w pokoju, które od dawna mnie wkurzały.

Jeśli bowiem zepsuty ekspres i rzygający pies mają być miarą dobrobytu, to poproszę tylko takie problemy pierwszego świata!