Czekanie…
CZEKANIE… CZE KA NIE! Czyli o tym, jak szlag mnie trafia i przechodzę
transformację Megazorda! Dlaczego? Ano dlatego, że muszę CZEKAĆ , czyli
siedzieć na tyłku i odliczać wolno płynące minuty podczas, gdy ktoś inny robi
coś, co jeszcze kilka miesięcy temu mogłabym zrobić JA!!!
W tym wypadku tym ktosiem jest Kolega Małżonek, a to
coś to nic innego, jak malowanie. Tak jest. Malarstwo ścienne jest w mojej
rodzinie z pokolenia na pokolenie domeną kobiet. Matka malowała ściany (ba!
Dalej maluje), siostra maluje ściany (i nie tylko), to i ja maluję, a jakże!
Problem pojawił się w momencie, kiedy w moim brzuchu zamieszkał Ted i wszyscy
wokoło (z moim zdrowym rozsądkiem włącznie) mówią mi, że malowanie we dwoje to
nienajlepszy pomysł. Dlatego należało zrobić to, co w zarządzaniu nazywa się delegowaniem
uprawnień, czyli poprosić o pomoc kolegę małżonka!
Reakcja Vinca na wieść o rychłym malowaniu była
mniej więcej taka sama, jakbym zaproponowała mu całonocny shopping w galerii
połączony z prezentacją najnowszych trendów w makijażu, której towarzyszy
dwugodzinny wykład na temat wyższości butów Manolo Blahnik nad Louboutin… Jednym
słowem: Let’s do it!
Myślałam, że do szału doprowadzą mnie dociekliwe
pytania w stylu: Czy to malowanie, to na serio? A nie może być tak, jak
jest? Ale ten kolor jest ładny? Naprawdę już ci się nie podoba ten biały? Gdybym
wtedy wiedziała, że to dopiero początek…
Dzielnie i z medalową konsekwencją przyszłej matki
utrzymywałam, że malowanie jest konieczne i basta! Kolega Małżonek nie miał wyboru,
zaklepał urlop w mordorze i ruszył z kopyta… Kompletowanie sprzętu, analiza jakości i składu zakupionej folii malarskiej, analiza porównawcza taśm, wreszcie malowanie sufitu i implementacja farby na powierzchnię użytkową! Wszystko z największą starannością, ale co tu się dziwić, w końcu powiedzenie: Trust me, I'm an engineer! zobowiązuje. Kolega Małżonek do większości prac domowych podchodzi właśnie w ten sposób: zbieranie sił - analiza stanu faktycznego - plan naprawczy - działanie.
Ogółem wyszły cztery dni. CZTERY dłuugie dni, podczas których ja obżarłam moje piękne paznokcie niemal aż do kości. Cztery doby po dwadzieścia cztery godziny, podczas których odgryzłam sobie język, żeby nie udzielać małżonkowi złotych rad i nie zadawać kretyńskich pytań. CZTERY dni ze świadomością, że sama zrobiłabym to wszystko w dwa i tym samym byłabym już na etapie ustawiania mebli, albo nawet picia herbatki w nowym-starym salonie. Taka to jest różnica między inżynierskim umysłem, a dzikością tequili ;) A gdzie tu jeszcze malowanie grzejnika?!
Ogółem wyszły cztery dni. CZTERY dłuugie dni, podczas których ja obżarłam moje piękne paznokcie niemal aż do kości. Cztery doby po dwadzieścia cztery godziny, podczas których odgryzłam sobie język, żeby nie udzielać małżonkowi złotych rad i nie zadawać kretyńskich pytań. CZTERY dni ze świadomością, że sama zrobiłabym to wszystko w dwa i tym samym byłabym już na etapie ustawiania mebli, albo nawet picia herbatki w nowym-starym salonie. Taka to jest różnica między inżynierskim umysłem, a dzikością tequili ;) A gdzie tu jeszcze malowanie grzejnika?!
A idź pani w… niwecz! Zdaje się słyszeć podświadomie.
Postanowiłam jednak podejść do tematu jak do
treningu rodzicielskiego. Ot, taka szkoła cierpliwości przed samodzielnym
ubieraniem się Teda, jedzeniem, wiązaniem butów, czy rozwiązywaniem równań
kwadratowych i odmianą czasownika posiłkowego ;) Poza tym, po prostu opuściłam domowy przybytek na dni kilka i wyprowadziłam
się na ten czas do matki ;P wpadając tylko od czasu do czasu na
rekonesans połączony z pełnymi uznania wyrazami akceptacji. Albowiem, zgodnie z
zasadą rodzicielstwa: należy doceniać każdy wysiłek i trud podejmowany w
dążeniu do celu, a także chwalić za pozytywne rezultaty ;) Bo przecież nie trudno domyślić się, że rezultaty są dość niesamowite :D