Kiedy się wypełniły dni i
nastał dzień w karcie ciąży nazwany planowanym terminem porodu, obudziła się
Megi o brzasku czując dyskomfort w łonie (przy czym dyskomfort to
bardzo łagodne określenie w stosunku do tzw. real feel, ale za to jakże
szlachetne ;) ). Poprosiła zatem kolegę swego małżonka, aby zrezygnował w
tym dniu ze swej wyrobniczej korpopracy i udał się z nią do gabinetu lekarza
swego prowadzącego, w którym to miała odbyć się zaplanowana wcześniej wizyta
kontrolna. Wszak zwolnienie lekarskie nie trwa wiecznie i należało je w owym
czasie przedłużyć. Zatem odwołał Vince wszelkie zaskedżulowane taski i udał się
z małżonką swoją w lekarskie progi, gdzie lekarz zbadawszy Megi oszacował, iż
rzeczonego dyskomfortu porodem nazwać jeszcze nie można (jak to mówią ginekolodzy:
rozwarcie dość skromne ;) ), jednakowoż postęp dokonać się może w
nadchodzących godzinach. W drodze powrotnej dyskomfort Megi przybierał na sile
tak, że po powrocie do domu okazało się, iż jest on regularny, co cztery minuty
i okraszony dość silnym, jak na kobietę, uściskiem dłoni, który niemalże
miażdżył palce (co Vince odnotował w swym kajeciku jako skurcz mocny
;P). Zarządził więc Vince stanowczo ewakuację i odprowadził małżonkę swoją
pod prysznic, aby nieco ulżyć jej cierpieniom.
Dokładnie w południe ich
oczom ukazały się otwierane automatycznie drzwi położniczej izby przyjęć, gdzie
już przebywało kilka ciężarnych. Po krótkim wstępie wędrowała już Megi
korytarzem szpitalnym ku gabinetowi zabiegowemu, w którym to lekarz orzekł
pierwsze dopiero porodu podrygi i zalecił odczekanie swego na sali
przedporodowej w towarzystwie dziarsko pykającego dźwięku KTG. Vinca zaś na ten
czas odesłano do domu tłumacząc, iż wiele jeszcze wody w rzece upłynąć może
zanim wody wiadome z wiadomego miejsca odpłyną i narodziny się rozpoczną.
Pojechał więc on psem się wspólnym zająć i o obiad własny się zatroszczyć. Nie
minęła jednak godzina, kiedy zadzwonił telefon mobilny, a w słuchawce Megi głos
oznajmił, że jednak już czas i przyjechać należy.
Albowiem kiedy podczas
pomiaru KTG dyskomfort przeobraził się w regularne i dość uciążliwe (coś w
stylu o-żesz-qwa-bo-nie-wierzę) skurcze, położna dopomogła Megi w
zawleczeniu się do gabinetu zabiegowego, gdzie orzeczono, iż dotychczas raczej
skromne rozwarcie nieco się ośmieliło (7!). Oddelegowano zatem Megi ponownie pod
prysznic, gdzie w zastępstwie za cwałującego niczym Walkirie małżonka była
jedna z położnych. Na szczęście dla szpitalnego budżetu prysznic nie był zbyt
długi, gdyż prędko okazało się, że należy już udać się na salę porodową. Tamże
uległa położna skamleniu Megi o ZOPa* i po anestezjologa posłać kazała. Tenże (w
przeciwieństwie do Kolegi Małżonka) przybieżył czym prędzej, a zajrzawszy
we wiadome miejsce orzekł, że na ZOPa już za późno, bo oto syn u bram!
Zleciały się na to całe
zastępy personelu medycznego i niczym w serialu obyczajowym zaordynowały: Teraz
będziemy przeć! Skoro więc kazali, to i trzeba było. Tym sposobem, zaledwie
pięć minut później uszom wszelakim, jak porodówka długa i szeroka, dał się
słyszeć ryk Pana Tadeusza zwanego dalej Tedem. W tymże również momencie położna
oświecona genialnym pomysłem udała się na korytarz, aby zbadać, czy przypadkiem
Kolega Małżonek na korytarzu nie wyczekuje. Po chwili wkroczył i on do sali
narodzin by, niczym samuraj, jednym cięciem pępowinę przeciąć.
I tak to właśnie z narodzinami Teda było.
www.flickr.com
#wedidit #mamdziecko
*efłajaj: ZOP = znieczulenie zewnątrzoponowe