Wiem, że w oczach niektórych wywarzam właśnie otwarte drzwi ;P ale głęboko wierzę, że część z Was dzięki temu wpisowi odkryje sens życia i odnajdzie na nowo wiarę, że to wszystko po coś jednak się dzieje. Otóż będąc w ciąży odkryłam kosmetyki naturalne i to był dla mnie szok. Okazało się, że można chociażby ograniczyć skład i nie trzeba po taki krem jechać aż do Pułtuska, a potem iść dwie godziny piechotą w buszu, żeby w końcu znaleźć małą chatkę, w której siedzi stara zielarka i kręci krem. No nie trzeba i okazuje się, że nie jest to aż taki luksus jak myślałam. Oczywiście daleka jestem od przeżuwania pokrzywy i wyciskania ręcznie soku z aloesu, ale stwierdziłam, że warto z tymi naturalnymi spróbować :) I nie, wpis ten nie powstał we współpracy z nikim (no chyba że ze słownikiem języka polskiego ;) ), a wszystkie kosmetyki kupiłam sama, z nieprzymuszonej woli, za własne, ciężko zarobione pieniądze ;) Dobra, no to jedziemy:
Olej kokosowy. Standard dla początkującego ekoświra ;) Może polskie to to nie jest, ale często gęsto trafia się polski importer i dystrybutor chociażby :) Jak przystało na w miarę nowoczesną kobietę taki olej mam i ja. Być może, że czasy swojej świetności ma on za sobą i za chwilę okaże się być passe to i tak uważam, że jest super. Używam go ja zamiast balsamu czy olejku do ciała, smarowałam nim Teda po kąpieli (zamiast używać oliwki). A i w kuchni się przydaje, np. kiedy skończy się olej do smażenia naleśników albo do kawki czy lodów. No ogólnie super :D Jeśli chodzi o sam olej to jest on dostępny w dwóch wersjach: rafinowany czy bezzapachowy i nierafinowany czyli tłoczony na zimno, zapachowy. Generalnie mówią i piszą, że ten drugi lepszy, bo ma w sobie więcej wartościowych substancji no i ma ten super zapach, który ja akurat bardzo lubię :)
Krem brzozowy z betuliną Sylveco. To był mój pierwszy łup w lokalnym sklepie ekologiczno-zielarskim. Krem okazał się petardą, bo skład elegancki, termin przydatności krótki, składniki nie wydumane, ale... przez swoją konsystencję krem komletnie nie leżał mi w dzień. Na noc jest idealny, bo otula moją buzię niczym puchowa kołderka w zimową noc :D





Na zakończenie mój absolutny faworyt :D Masło shea. Oczywiście kosmetyczni patrioci od razu wytkną mi, że orzechy te nie są naszym rodzimym towarem, ale, podobnie jak z olejem kokosowym, można namierzyć polskiego dostawcę tegoż specyfiku. Masło shea jest składnikiem wielku kosmetyków i wcale mnie to nie dziwi, bo doskonale nawilża, ujędrnia, lekko natłuszcza i odżywia (ma w sobie witaminy A i E). Do tego jest mega uniwersalne w użyciu. Ja na przykład smaruję nim cierpiącego na AZS Teda, stosuję je u niego również zamiast kremu na niepogodę i kremu pod pieluszkę. No bajka po prostu! Oprócz tego podbieram mu go czasem i dzięki temu nie potrzebuję już pięciu balsamów, na biust, na tyłek, nawilżającego, wygładzającego, itp. ;)
Jeśli i Wy zostaliście oczarowani jakimś kosmetykiem, który całkowicie odmienił Wasze życie, piszcie śmiało w komentarzach :D
P.S. Wpis ten jest całkowicie niesponsorowany :( Niestety wszystkie kosmetyki musiałam zakupić sama ;P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz