czwartek, 22 listopada 2018

NIE MA ZA CO?

Jest czwartek, godzina piąta zero zero. Dzwoni budzik, a ja otwierając oczy marzę o tym, żeby był już wieczór, żebym mogła położyć się spać…

Na wpół śpiąca idę do kuchni po tak zwany lifesaver wszystkich ludzi, czyli kawę, kiedy przypominam sobie, że od kilku dni mam zepsuty ekspres, a spieniacz do mleka tydzień temu zaliczył upadek z szafki kuchennej i rozsypał się w drobny mak (przy okazji szybka recenzja spieniacza do kawy z Ikea: jeśli nie planujecie rzucać nim ze średniej wysokości, to polecam!). Znaczy się trzeba umyć kawiarkę i kolejne minutki lecą…

Jak większość kobiet na tej planecie, mimo niedomykającej się szafy, nie mam się w co ubrać. Znowu wytykam sobie, że nie posłuchałam Kasi Tusk i nie przygotowałam sobie stroju wieczorem…

Poranna batalia z dzieckiem… Kwestia obudzenia, przeprowadzenia czynności okołoporządkowych i przewiezienia do placówki opiekuńczej zajmują mi tyle energii, że właściwie mogłabym od razu położyć się spać. Wiadomo, zgodnie z najnowszymi trendami w parentingu należałoby zapuścić delikatną muzykę w tle, wykonać kilka pozycji z jogi, zjeść wspólnie pożywne śniadanie i podążać za dzieckiem i jego porannymi potrzebami… No właśnie, należałoby… Zamiast tego jest ubieranie na śpiocha, płacz, krzyk, nerwy, przeprosiny i ostre negocjacje…

Jadąc do pracy myślę sobie, że dziś jest TEN dzień, w którym jeden fałszywy ruch zza drugiej strony biurka poskutkuje moim zwolnieniem dyscyplinarnym albo złożeniem wypowiedzenia. To dziwne, jak za każdym razem loncik wydaje mi się krótszy, a jednak wciąż tam jest…

Po powrocie rozglądam się po mieszkaniu i zastanawiam, czy bałaganiarstwo to rzecz wrodzona czy nabyta? Nie mam jednak zbyt dużo czasu na rozmyślanie o sensach istnienia sobót gospodarczych i tym, gdyż okazuje się, że nas pies jest w niedyspozycji żołądkowej. Właściwie trudno jej się dziwić, przy tak silnym instynkcie łowieckim i tyloma skarbami do zjedzenia na każdym trawniku. Jedziemy więc do weterynarza, gdzie po licznych USG i badaniu krwi okazuje się, że to zwykła sraczka. Ta zwykła sraczka kosztuje mnie jakieś trzysta nowych polskich złotych…

Wieczór. Mimo wszelkich zabiegów okołonocnych dziecko nie chce spać, bo tak bardzo wstrząsa nim fakt wyjechanego ojca, że zwyczajnie nie może tego ogarnąć. W końcu jednak zasypa. Ja razem z nim, jednak to jeszcze nie mój czas, bo czeka mnie praca…

Siadam do testów po raz kolejny zastanawiając się nad sensem ich istnienia i mimo wszystko, kolejny raz je sprawdzając. Pomiędzy rozumieniem ze słuchu, a odmianą czasownika to be wpada mi do głowy kilka sprawdzonych przemyśleń odnośnie absurdów polskiej edukacji, ale nie mam za bardzo czasu się w nie zagłębiać, bo zbliża się dwunasta. Zasypiam nad trzecim testem...

_________________________________________________________________________

Dziś jest 22. listopada. W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej trwa w najlepsze Thanksgiving, czyli święto dziękczynienia. Piękna tradycja doceniania drobnych problemów dnia codziennego jako wyznacznika dobrobytu. Moim zdaniem jedna z lepszych imprez eksportowych tego kraju.

Osobiście nie jestem wielką fanką listopada, tegoroczny jest jednak dla mnie przepełniony refleksją i walką o optymizm. Nie wiem, czy to metryka, głupota, czy szybki kurs pozytywnego myślenia w mediach społecznościowych, ale bardzo staram się dostrzegać jednak szklankę do połowy pełną. Mam już dość narzekania i użalania się nad sobą.
Kiedy Kolega Małżonek wyjeżdża, odliczam dni do jego powrotu i cieszę się, że wróci za trzy tygodnie, a nie za pół roku. Kiedy psuje mi się samochód, cieszę się, że stać mnie na taksówkę i doceniam komunikację miejską. Kiedy syn rozlewa na ścianę jagodowy koktajl, wykorzystuję to jako pretekst do przemalowania ścian w pokoju, które od dawna mnie wkurzały.

Jeśli bowiem zepsuty ekspres i rzygający pies mają być miarą dobrobytu, to poproszę tylko takie problemy pierwszego świata!


1 komentarz:

  1. Solidnie napisane. Pozdrawiam i liczę na więcej ciekawych artykułów.

    OdpowiedzUsuń