niedziela, 6 listopada 2016

Dobre, bo polskie vol. 3 - naturalne

Wiem, że w oczach niektórych wywarzam właśnie otwarte drzwi ;P ale głęboko wierzę, że część z Was dzięki temu wpisowi odkryje sens życia i odnajdzie na nowo wiarę, że to wszystko po coś jednak się dzieje. Otóż będąc w ciąży odkryłam kosmetyki naturalne i to był dla mnie szok. Okazało się, że można chociażby ograniczyć skład i nie trzeba po taki krem jechać aż do Pułtuska, a potem iść dwie godziny piechotą w buszu, żeby  w końcu znaleźć małą chatkę, w której siedzi stara zielarka i kręci krem. No nie trzeba i okazuje się, że nie jest to taki luksus jak myślałam. Oczywiście daleka jestem od przeżuwania pokrzywy i wyciskania ręcznie soku z aloesu, ale stwierdziłam, że warto z tymi naturalnymi spróbować :) I nie, wpis ten nie powstał we współpracy z nikim (no chyba że ze słownikiem języka polskiego ;) ), a wszystkie kosmetyki kupiłam sama, z nieprzymuszonej woli, za własne, ciężko zarobione pieniądze ;) Dobra, no to jedziemy:

Olej kokosowy. Standard dla początkującego ekoświra ;)  Może polskie to to nie jest, ale często gęsto trafia się polski importer i dystrybutor chociażby :) Jak przystało na w miarę nowoczesną kobietę taki olej mam i ja. Być może, że czasy swojej świetności ma on za sobą i za chwilę okaże się być passe to i tak uważam, że jest super. Używam go ja zamiast balsamu czy olejku do ciała, smarowałam nim Teda po kąpieli  (zamiast używać oliwki). A i w kuchni się przydaje, np. kiedy skończy się olej do smażenia naleśników albo do kawki czy lodów. No ogólnie super :D Jeśli chodzi o sam olej to jest on dostępny w dwóch wersjach: rafinowany czy bezzapachowy i nierafinowany czyli tłoczony na zimno, zapachowy. Generalnie mówią i piszą, że ten drugi lepszy, bo ma w sobie więcej wartościowych substancji no i ma ten super zapach, który ja akurat bardzo lubię :)

Krem brzozowy z betuliną Sylveco. To był mój pierwszy łup w lokalnym sklepie ekologiczno-zielarskim. Krem okazał się petardą, bo skład elegancki, termin przydatności krótki, składniki nie wydumane, ale... przez swoją konsystencję krem komletnie nie leżał mi w dzień. Na noc jest idealny, bo otula moją buzię niczym puchowa kołderka w zimową noc :D 


Dzięki temu, że krem brzozowy został moim nocnym towarzyszem, musiałam poszukać czegoś na dzień :D Znalazłam lekki krem nagietkowy Sylveco. I to jest dopiero strzał w dziesiątkę. Krem jest lekki, szybko się wchłania, nie podrażnia, a nawet łagodzi i świetnie nadaje się pod makijaż. :) Ma też wygodne opakowanie z pompką, dzięki czemu nie trzeba grzebać paluchami w słoiczku ;P 

Ponieważ wszystko, co dobre szybko się kończy, skończył się także mój krem brzozowy na noc. Pobiegłam wtedy czym prędzej do drogerii. Tam przemiła pani doradziła mi, żebym może wypróbowała krem brzozowo-rokitnikowy z betuliną Sylveco. I w sumie cieszę się, że jej posłuchałam, bo krem jest super. Używam go stosunkowo krótko, ale podobno jest idealny do cery wrażliwej i naczynkowej. Póki co, jestem zadowolona. Konsystencją podobny jest do kremu brzozowego, ale ładnie chroni, odbudowuje i nawilża. Do tego łagodzi zaczerwienienia typowe dla wrażliwców i naczynek. Tak mi się spodobał, że być może wypróbuję też lekki krem z tej linii :D Jeśli ktoś się na niego zdecyduje, to lojalnie uprzedzam, krem ma charakterystyczny zapach i kolor (który mi przypomina nieco woskowinę z uszu :P)

Jeśli chodzi o wrażliwość, naczynka i zaczerwienienia, to ostatnio mam z tym mniejszy problem. Oczywiście, bez przesady, wiem, że krem całkowicie nie załatwia sprawy i że to kwestia wielu czynników, ale... razem z kremem rokitnikowym zakupiłam również nawilżającą emulsję myjącą do twarzy Vianek. Nie żałuję. Rzeczywiście nawilża, nie podrażnia, delikatnie oczyszcza skórę twarzy i pozostawia na niej coś jakby film ochronny. Właściwie jej mankamentem jest dość małe opakowanie (na szczęście dość wydajne) i fakt, że jest troszkę tłustawa przez co trzeba ją zmywać letnią lub ciepłą wodą (a ja, na przykład, lubię rano umyć sobie twarz w zimnej wodzie ;) ).

Skoro już jesteśmy przy oczyszczaniu twarzy, to postanowiłam również iść w naturalny demakijaż (a co, jak szaleć, to szaleć). Dlatego też zainwestowałam w lipowy płyn micelarny Sylveco. Kolejny strzał w dziesiątkę. Świetnie zmywa makijaż, bez zbędnego pocierania i jest bardzo delikatny, doskonale nadaje się więc do demakijażu oczu :D Jego jedyną wadą może być zapach, który nieco odbiega od drogeryjnych płynów i toników. Jeśli ktoś więc jest do nich przyzwyczajony, może mieć kłopot z dostrzeżeniem piękna w zwykłym, delikatnym zapachu nie podrasowanym sztucznymi substancjami ;) Ale w końcu to kosmetyki z gatunku eko, więc chyba nikogo to nie zdziwi ;P






Na zakończenie mój absolutny faworyt :D Masło shea. Oczywiście kosmetyczni patrioci od razu wytkną mi, że orzechy te nie są naszym rodzimym towarem, ale, podobnie jak z olejem kokosowym, można namierzyć polskiego dostawcę tegoż specyfiku. Masło shea jest składnikiem wielku kosmetyków i wcale mnie to nie dziwi, bo doskonale nawilża, ujędrnia, lekko natłuszcza i odżywia (ma w sobie witaminy A i E). Do tego jest mega uniwersalne w użyciu. Ja na przykład smaruję nim cierpiącego na AZS Teda, stosuję je u niego również zamiast kremu na niepogodę i kremu pod pieluszkę. No bajka po prostu! Oprócz tego podbieram mu go czasem i dzięki temu nie potrzebuję już pięciu balsamów, na biust, na tyłek, nawilżającego, wygładzającego, itp. ;)





Jeśli i Wy zostaliście oczarowani jakimś kosmetykiem, który całkowicie odmienił Wasze życie, piszcie śmiało w komentarzach :D

P.S. Wpis ten jest całkowicie niesponsorowany :( Niestety wszystkie kosmetyki musiałam zakupić sama ;P

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz