czwartek, 24 listopada 2016

Dziękuję Ci, Ameryko!


Pielgrzymi (czyli pierwsi osadnicy na ziemiach północnoamerykańskich) musieli mieć w sobie pierwiastek polski 😂 Samo wkurzenie życiem pod koroną królewską chyba nie tłumaczy tak ryzykownych ruchów, jakimi było osiedlanie się na nowych ziemiach 😉 Kogo nie wykończyły nowe bakterie i wirusy tego, podobnie jak u nas drogowców, zaskoczyła jesień i zima. Zginęliby pewnie niechybnie i szlag by trafił całą kolonizację, gdyby nie zorganizowana grupa Indian, która akurat przyszła im z pomocą. Podzielili się jedzeniem, pokazali jak uprawiać ziemię i hodować zwierzęta. Ich potomkowie odwdzięczyli się za to wybijając połowę Indian, a drugą połowę zamykając w rezerwatach. No cóż, jak widać, każdy dobry uczynek spotka zasłużona kara. Zanim jednak doszło do rękoczynów, Pielgrzymi zasiedli wraz z Indianami do kilkudniowej uczty, na pamiątkę której to właśnie w każdy czwarty czwartek listopada obchodzimy Święto Dziękczynienia. To znaczy my nie, ale Amerykanie owszem. I moim zdaniem jest to bardzo pozytywne święto, które moglibyśmy sobie zaimportować 😊

I tak przy okazji amerykańskiego święta Dziękczynienia pomyślałam sobie, że jest kilka rzeczy, za które jestem Amerykanom wdzięczna 😉

Jeansy. No klasyka przecież 😊 Każdy je ma i nosi dumnie. Są dobre na wszystko, na spacer, do pracy, do kościoła i na ryby. Długie, krótkie, rybaczki, ogrodniczki, dzwony, rurki, czego dusza zapragnie. Spodnie, spódnice, kurtki, koszule... No klasyka 😊

Burgery. Czyli nowa odsłona kotleta mielonego w towarzystwie buły, warzywek i frytek 😊 Dzięki niemu miliony polskich rodziców przekonały swe dzieci do jedzenia mięsa mielonego, a setki ludzi znalazło pracę i ubiło interes życia, zarówno w osiedlowych budach, autostradowych Makusiach, jak i fancy burgerowniach.

Koncepcja od zera do milionera czyli słynny American Dream. No ludzie, gdyby nie Amerykanie, ludzkość nigdy by nie wpadła, żeby przełamać stereotypy i role społeczne. Pucybut zostałby pucybutem i nigdy by nie pomyślał, żeby aspirować do czegoś więcej 😉 

Walt Disney. Dzięki niemu miliony dzieci na całym świecie miały cudowne dzieciństwo okraszone fantazją i odrobiną magii. Ja panu Disneyowi jestem szczególnie wdzięczna za Piękną i bestię, gdyż jest to moja ulubiona bajka. A kto choć łzy nie uronił przy śmierci Mufasy jest oficjalnie martwy w środku 😉

Sekularyzacja Świętego Mikołaja. Jak niesie wieść jedna z amerykańskich firm na swoje potrzeby zaprojektowała strój Mikołaja na nowo, pozbawiając go przy tym biskupich akcesoriów. Dzięki temu człowiek w czerwono-białym kubraczku stał się Świętym Mikołajem, Gwiazdorem, Dziadkiem Mrozem, Aniołkiem, Dzieciątkiem Jezus, Świątecznym Pancernikiem i czym tam jeszcze trzeba w jednym 😉 Przez to z kolei wszystkie dzieci, niezależnie od wyznań i kultur mogą cieszyć się z prezentów na gwiazdkę 😊

I na sam koniec, wisienka na torcie:

FRIENDSy. Seriale. Wszyscy wiemy, że Amerykanie robią to dobrze 😊 Tak się składa, że Przyjaciele to mój ulubiony serial. Mogę ich oglądać niemal na okrągło i choć niektóre teksty znam już na pamięć, to wciąż niesamowicie mnie śmieszą. Oczywiście to nie jest mój jedyny ulubiony serial, ale chociaż inne przychodzą i odchodzą, ten wciąż pozostaje 😊


A Wy za co kochacie Amerykę? 😂 No chyba, że nie kochacie... 😉


wtorek, 15 listopada 2016

Najgorzej

Podobno najgorzej jest być dzieckiem nauczyciela... Gorzej mają chyba tylko... Nie, jednak te nauczycielskie mają najgorzej. W sumie to nie wiem, czy to prawda, bo akurat mam dwoje rodziców, w tym jednego nauczyciela, więc nie mam porównania. Ale jeśli kiedyś będę miała więcej rodziców, to dam Wam znać, jak wypadł ranking ;)

W każdym razie, życie mi się tak ułożyło, że sama jestem nauczycielką i oprócz tego jeszcze rodzicem (tyle szczęścia na raz, kto by przypuszczał!?). Doszły do mnie słuchy, że przede mną teraz dwa modele działania:

1. albo moje dziecko będzie przetyrane wzdłuż i wszerz (w myśl zasady: żeby nie przynieść wstydu mamusi)

2. albo będzie konkretnie olane na rzecz obcych dzieci (w myśl zasady: szewc bez butów chodzi)

Naiwnie kieruję jednak swe oczy w stronę środka, czyli że ja pokażę dziecku co i jak, a ono samo zdecyduje, czy go to kręci, czy nie.

Nie powiem, że wizja wielojęzycznego dziecka, które zaczyna mówić z opóźnieniem, bo nie może się zdecydować, czy jego językiem ojczystym będzie damn, cholera czy inne fafluchte, jest dość kusząca. Jednak daleka jestem od tego, żeby wałkować dni tygodnia z dwulatkiem, który wciąż upiera się, że jutro byliśmy u babci, albo, co lepsze, nie mówi wcale.

Ale... kto mi zabroni dzielić się z dzieckiem moją pasją? Tak, mili Pańswo, komunikacja, konwersacja, nauka i nauczanie języków obcych to jest to, co taki tygrysek, jak ja lubi bardzo.  W końcu mogę sobie gadać do kogoś w wybranym przeze mnie języku, śpiewać na głos piosenki i czytać bajki i inne czytanki bez obawy, że zostanę posądzona o niepoczytalność. Angielski, niemiecki i, od jakiegoś czasu, hiszpański... you name it. Ktoś mi zarzuci, że to przerost ambicji nad treścią. Dla tego kogoś - z pewnością, a dla mnie - bynajmniej! Bowiem mowa nie bierze się u człowieka z powietrza, a dzieci (już od pierwszych dni) wraz z dźwiękami otoczenia przyswajają to, co my nazywamy językiem. Mało tego, już noworodki są wstanie odróżnić mowę od innych dźwięków, a kilkumiesięczne maluchy rozpoznają język ojczysty. Im większa różnorodność językowa, tym elastyczniejszy staje się umysł dziecka, a co za tym idzie jego wyobraźnia i kreatywność. I tu nawet nie chodzi o to, żeby moje dziecko miało szóstki w szkole (choć oczywiście nimi nie pogardzę ;) ), ale o to, żeby potrafiło się porozumieć z drugim człowiekiem, odczytać informacje podczas dalekich i bliskich podróży, czy miało świadomość, że w tej piosence na pewno nikt nie obraża jego starej ;) A jeśli w pakiecie dostanie przy tym szerokokątne postrzeganie świata i gibkość umysłową, to tylko się cieszyć.

Dobra wiadomość jest taka, że wszystkie nasze dzieci będą wielojęzyczne, bowiem wielojęzyczność to pojęcie szerokie, a wielojęzycznym jest człowiek, który potrafi porozumieć się z innym człowiekiem w jakimkolwiek innym języku niż jego język ojczysty. Zatem, zgodnie z wytycznymi Unii Europejskiej, nasze dzieci są zobligowane do opanowania przynajmniej jednego języka obcego w szkole podstawowej i kolejnego w szkole ponadpodstawowej.

Także, jeśli o mnie chodzi to the more the merrier :D

M.  Oparkowska-Siuzdak

niedziela, 6 listopada 2016

Dobre, bo polskie vol. 3 - naturalne

Wiem, że w oczach niektórych wywarzam właśnie otwarte drzwi ;P ale głęboko wierzę, że część z Was dzięki temu wpisowi odkryje sens życia i odnajdzie na nowo wiarę, że to wszystko po coś jednak się dzieje. Otóż będąc w ciąży odkryłam kosmetyki naturalne i to był dla mnie szok. Okazało się, że można chociażby ograniczyć skład i nie trzeba po taki krem jechać aż do Pułtuska, a potem iść dwie godziny piechotą w buszu, żeby  w końcu znaleźć małą chatkę, w której siedzi stara zielarka i kręci krem. No nie trzeba i okazuje się, że nie jest to taki luksus jak myślałam. Oczywiście daleka jestem od przeżuwania pokrzywy i wyciskania ręcznie soku z aloesu, ale stwierdziłam, że warto z tymi naturalnymi spróbować :) I nie, wpis ten nie powstał we współpracy z nikim (no chyba że ze słownikiem języka polskiego ;) ), a wszystkie kosmetyki kupiłam sama, z nieprzymuszonej woli, za własne, ciężko zarobione pieniądze ;) Dobra, no to jedziemy:

Olej kokosowy. Standard dla początkującego ekoświra ;)  Może polskie to to nie jest, ale często gęsto trafia się polski importer i dystrybutor chociażby :) Jak przystało na w miarę nowoczesną kobietę taki olej mam i ja. Być może, że czasy swojej świetności ma on za sobą i za chwilę okaże się być passe to i tak uważam, że jest super. Używam go ja zamiast balsamu czy olejku do ciała, smarowałam nim Teda po kąpieli  (zamiast używać oliwki). A i w kuchni się przydaje, np. kiedy skończy się olej do smażenia naleśników albo do kawki czy lodów. No ogólnie super :D Jeśli chodzi o sam olej to jest on dostępny w dwóch wersjach: rafinowany czy bezzapachowy i nierafinowany czyli tłoczony na zimno, zapachowy. Generalnie mówią i piszą, że ten drugi lepszy, bo ma w sobie więcej wartościowych substancji no i ma ten super zapach, który ja akurat bardzo lubię :)

Krem brzozowy z betuliną Sylveco. To był mój pierwszy łup w lokalnym sklepie ekologiczno-zielarskim. Krem okazał się petardą, bo skład elegancki, termin przydatności krótki, składniki nie wydumane, ale... przez swoją konsystencję krem komletnie nie leżał mi w dzień. Na noc jest idealny, bo otula moją buzię niczym puchowa kołderka w zimową noc :D 


Dzięki temu, że krem brzozowy został moim nocnym towarzyszem, musiałam poszukać czegoś na dzień :D Znalazłam lekki krem nagietkowy Sylveco. I to jest dopiero strzał w dziesiątkę. Krem jest lekki, szybko się wchłania, nie podrażnia, a nawet łagodzi i świetnie nadaje się pod makijaż. :) Ma też wygodne opakowanie z pompką, dzięki czemu nie trzeba grzebać paluchami w słoiczku ;P 

Ponieważ wszystko, co dobre szybko się kończy, skończył się także mój krem brzozowy na noc. Pobiegłam wtedy czym prędzej do drogerii. Tam przemiła pani doradziła mi, żebym może wypróbowała krem brzozowo-rokitnikowy z betuliną Sylveco. I w sumie cieszę się, że jej posłuchałam, bo krem jest super. Używam go stosunkowo krótko, ale podobno jest idealny do cery wrażliwej i naczynkowej. Póki co, jestem zadowolona. Konsystencją podobny jest do kremu brzozowego, ale ładnie chroni, odbudowuje i nawilża. Do tego łagodzi zaczerwienienia typowe dla wrażliwców i naczynek. Tak mi się spodobał, że być może wypróbuję też lekki krem z tej linii :D Jeśli ktoś się na niego zdecyduje, to lojalnie uprzedzam, krem ma charakterystyczny zapach i kolor (który mi przypomina nieco woskowinę z uszu :P)

Jeśli chodzi o wrażliwość, naczynka i zaczerwienienia, to ostatnio mam z tym mniejszy problem. Oczywiście, bez przesady, wiem, że krem całkowicie nie załatwia sprawy i że to kwestia wielu czynników, ale... razem z kremem rokitnikowym zakupiłam również nawilżającą emulsję myjącą do twarzy Vianek. Nie żałuję. Rzeczywiście nawilża, nie podrażnia, delikatnie oczyszcza skórę twarzy i pozostawia na niej coś jakby film ochronny. Właściwie jej mankamentem jest dość małe opakowanie (na szczęście dość wydajne) i fakt, że jest troszkę tłustawa przez co trzeba ją zmywać letnią lub ciepłą wodą (a ja, na przykład, lubię rano umyć sobie twarz w zimnej wodzie ;) ).

Skoro już jesteśmy przy oczyszczaniu twarzy, to postanowiłam również iść w naturalny demakijaż (a co, jak szaleć, to szaleć). Dlatego też zainwestowałam w lipowy płyn micelarny Sylveco. Kolejny strzał w dziesiątkę. Świetnie zmywa makijaż, bez zbędnego pocierania i jest bardzo delikatny, doskonale nadaje się więc do demakijażu oczu :D Jego jedyną wadą może być zapach, który nieco odbiega od drogeryjnych płynów i toników. Jeśli ktoś więc jest do nich przyzwyczajony, może mieć kłopot z dostrzeżeniem piękna w zwykłym, delikatnym zapachu nie podrasowanym sztucznymi substancjami ;) Ale w końcu to kosmetyki z gatunku eko, więc chyba nikogo to nie zdziwi ;P






Na zakończenie mój absolutny faworyt :D Masło shea. Oczywiście kosmetyczni patrioci od razu wytkną mi, że orzechy te nie są naszym rodzimym towarem, ale, podobnie jak z olejem kokosowym, można namierzyć polskiego dostawcę tegoż specyfiku. Masło shea jest składnikiem wielku kosmetyków i wcale mnie to nie dziwi, bo doskonale nawilża, ujędrnia, lekko natłuszcza i odżywia (ma w sobie witaminy A i E). Do tego jest mega uniwersalne w użyciu. Ja na przykład smaruję nim cierpiącego na AZS Teda, stosuję je u niego również zamiast kremu na niepogodę i kremu pod pieluszkę. No bajka po prostu! Oprócz tego podbieram mu go czasem i dzięki temu nie potrzebuję już pięciu balsamów, na biust, na tyłek, nawilżającego, wygładzającego, itp. ;)





Jeśli i Wy zostaliście oczarowani jakimś kosmetykiem, który całkowicie odmienił Wasze życie, piszcie śmiało w komentarzach :D

P.S. Wpis ten jest całkowicie niesponsorowany :( Niestety wszystkie kosmetyki musiałam zakupić sama ;P