wtorek, 6 grudnia 2016

Genialne pomysły na prezent dla dziecka


Boże Narodzenie zbliża się wielkimi krokami. Właściwie, patrząc na moją skrzynkę pocztową, mogłabym przysiąc, że to już za tydzień 😉 Na szczęści jednak okazuje się, że jeszcze parę tygodni zostało i można spokojnie zastanowić się nad najlepszym prezentem, który uszczęśliwi zarówno dziecko, jak i jego rodziców 😃 Jeśli jeszcze nie wiecie, co kupił najmłodszemu członkowi swojej rodziny, sprawdźcie moje tipy 😉

GRAJĄCE ZABAWKI. Przehit po prostu. Gada, lata, kręci się, świeci, wiąże krawaty, no cudo! Piękne, kolorowe opakowania same się proszą o zakup. Dodatkowo metrowe peany zapewniają o tym, że gdyby Superniania miała takie małe dzieci, to kupiłaby taką zabawkę, gdyż wystarczy zaledwie 5 minut zabawy tym cudem i mamy w domy małego geniusza. Koniecznie kupcie taką zabawkę, a przekonacie się, jak szeroko mogą się uśmiechać rodzice obdarowanego. Nie zdziwcie się jednak, kiedy na najbliższe urodziny otrzymacie skarpety frotte, a Wasz berbeć otrzyma w spadku tę właśnie zabawkę. Rodzice na pewno nie pozwolą na to, by ich dziecko było jedynym geniuszem w rodzinie.

RÓŻOWY SPRZĘT AGD DLA DZIEWCZYNKI. Nie ma to jak wpajać dziecku stereotypy od początku jego istnienia. Wiadomo bowiem, że Genderra nie śpi, więc od samego początku trzeba takiej dziewczynce pokazać, gdzie jej miejsce, żeby przypadkiem nie wypadła ze swej roli społecznej, a cóż lepiej spełni swoje zadanie niż mini sprzęt AGD?

PIESEK ALBO KOTEK. Tudzież jakiekolwiek inne żywe zwierzątko. Najlepszy prezent ever! Z pewnością rodzce dwu- czy nawet pięciolatka marzą właśnie o tym, żeby rano móc wstawać o dodatkowe pół godziny wcześniej i wychodzić z nie swoim psem albo sprzątać kocią kupę z wanny. Jest to również genialny pomysł, gdyż nie od dziś wiadomo, że pieski ze schroniska lubią tam wracać na wakacje, a rasowe kotki kupione za 200 złotych to czysta okazja, bo akurat one urodziły się jako czternaste w miocie, a wiadomo, że na czternaste obowiązuje zniżka! Pseudohodowla to przecież też hodowla tyle że taka wyprzedażowa. Taki outlet jakby.

WIEŚNIACKI SWETER. Klasyka gatunku. To taka tradycja, że każdy przynajmniej raz w swoim życiu musi zostać obdarowany częścią garderoby w wydaniu nieco mniej cool trendy. Proponuję zatem zaoszczędzić dziecku wstydu w przyszłości, odbębnić już teraz i będzie z głowy 😉

GIGANTYCZNE MASKOTKI. Średnia powierzchnia mieszkalna przypadająca na standardową rodzinę w naszym kraju wynosi jakieś 25 m2. W taką powierzchnię zaaranżowaną w stylu scandi loft idealnie wpisze się naturalnych rozmiarów niedźwiedź 😂 Doskonale zbiera kurz i w razie czego może służyć jako straszak na niegrzeczne dzieci, potęgując nocne doznania, przy których potwory spod łóżka to milutkie elfy.

SŁODYCZE. Nie ma nic lepszego niż tabliczka czekoladopodobna z rana. Zwłaszcza w momencie zalewu wszelkiego rodzaju alergii, cukrzycy, otyłości. Słodycze idealnie wpisują się w trend bezglutenowy, wegański, wolny od laktozy, orzechów i soi. Ponadto wszyscy wiemy, że czekolada na śniadanie wzmaga apetyt u dziecka (zwłaszcza niejadka). Po tak solidnej porcji węglowodanów i tłuszczy nienasyconych wciągnięcie owsianki z amarantusem to tylko formalność 😉 A z kolei nie od dziś wiadomo, że czekolada ma właściwości relaksacyjne i uspokajające, dzięki czemu obdarowane dziecko szybko i bezproblemowo idzie spać. Przedłużone działanie kakaa powoduje, że sen jest bardzo stabilny i trwa do późnych godzin porannych.

Macie jakieś inne, ciekawe pomysły, albo sprawdzone hity, które chcielibyście znaleźć pod choinką? Może dostaliście już (Wy albo Wasze dzieci) coś równie genialnego? Piszcie w komentarzach!

czwartek, 24 listopada 2016

Dziękuję Ci, Ameryko!


Pielgrzymi (czyli pierwsi osadnicy na ziemiach północnoamerykańskich) musieli mieć w sobie pierwiastek polski 😂 Samo wkurzenie życiem pod koroną królewską chyba nie tłumaczy tak ryzykownych ruchów, jakimi było osiedlanie się na nowych ziemiach 😉 Kogo nie wykończyły nowe bakterie i wirusy tego, podobnie jak u nas drogowców, zaskoczyła jesień i zima. Zginęliby pewnie niechybnie i szlag by trafił całą kolonizację, gdyby nie zorganizowana grupa Indian, która akurat przyszła im z pomocą. Podzielili się jedzeniem, pokazali jak uprawiać ziemię i hodować zwierzęta. Ich potomkowie odwdzięczyli się za to wybijając połowę Indian, a drugą połowę zamykając w rezerwatach. No cóż, jak widać, każdy dobry uczynek spotka zasłużona kara. Zanim jednak doszło do rękoczynów, Pielgrzymi zasiedli wraz z Indianami do kilkudniowej uczty, na pamiątkę której to właśnie w każdy czwarty czwartek listopada obchodzimy Święto Dziękczynienia. To znaczy my nie, ale Amerykanie owszem. I moim zdaniem jest to bardzo pozytywne święto, które moglibyśmy sobie zaimportować 😊

I tak przy okazji amerykańskiego święta Dziękczynienia pomyślałam sobie, że jest kilka rzeczy, za które jestem Amerykanom wdzięczna 😉

Jeansy. No klasyka przecież 😊 Każdy je ma i nosi dumnie. Są dobre na wszystko, na spacer, do pracy, do kościoła i na ryby. Długie, krótkie, rybaczki, ogrodniczki, dzwony, rurki, czego dusza zapragnie. Spodnie, spódnice, kurtki, koszule... No klasyka 😊

Burgery. Czyli nowa odsłona kotleta mielonego w towarzystwie buły, warzywek i frytek 😊 Dzięki niemu miliony polskich rodziców przekonały swe dzieci do jedzenia mięsa mielonego, a setki ludzi znalazło pracę i ubiło interes życia, zarówno w osiedlowych budach, autostradowych Makusiach, jak i fancy burgerowniach.

Koncepcja od zera do milionera czyli słynny American Dream. No ludzie, gdyby nie Amerykanie, ludzkość nigdy by nie wpadła, żeby przełamać stereotypy i role społeczne. Pucybut zostałby pucybutem i nigdy by nie pomyślał, żeby aspirować do czegoś więcej 😉 

Walt Disney. Dzięki niemu miliony dzieci na całym świecie miały cudowne dzieciństwo okraszone fantazją i odrobiną magii. Ja panu Disneyowi jestem szczególnie wdzięczna za Piękną i bestię, gdyż jest to moja ulubiona bajka. A kto choć łzy nie uronił przy śmierci Mufasy jest oficjalnie martwy w środku 😉

Sekularyzacja Świętego Mikołaja. Jak niesie wieść jedna z amerykańskich firm na swoje potrzeby zaprojektowała strój Mikołaja na nowo, pozbawiając go przy tym biskupich akcesoriów. Dzięki temu człowiek w czerwono-białym kubraczku stał się Świętym Mikołajem, Gwiazdorem, Dziadkiem Mrozem, Aniołkiem, Dzieciątkiem Jezus, Świątecznym Pancernikiem i czym tam jeszcze trzeba w jednym 😉 Przez to z kolei wszystkie dzieci, niezależnie od wyznań i kultur mogą cieszyć się z prezentów na gwiazdkę 😊

I na sam koniec, wisienka na torcie:

FRIENDSy. Seriale. Wszyscy wiemy, że Amerykanie robią to dobrze 😊 Tak się składa, że Przyjaciele to mój ulubiony serial. Mogę ich oglądać niemal na okrągło i choć niektóre teksty znam już na pamięć, to wciąż niesamowicie mnie śmieszą. Oczywiście to nie jest mój jedyny ulubiony serial, ale chociaż inne przychodzą i odchodzą, ten wciąż pozostaje 😊


A Wy za co kochacie Amerykę? 😂 No chyba, że nie kochacie... 😉


wtorek, 15 listopada 2016

Najgorzej

Podobno najgorzej jest być dzieckiem nauczyciela... Gorzej mają chyba tylko... Nie, jednak te nauczycielskie mają najgorzej. W sumie to nie wiem, czy to prawda, bo akurat mam dwoje rodziców, w tym jednego nauczyciela, więc nie mam porównania. Ale jeśli kiedyś będę miała więcej rodziców, to dam Wam znać, jak wypadł ranking ;)

W każdym razie, życie mi się tak ułożyło, że sama jestem nauczycielką i oprócz tego jeszcze rodzicem (tyle szczęścia na raz, kto by przypuszczał!?). Doszły do mnie słuchy, że przede mną teraz dwa modele działania:

1. albo moje dziecko będzie przetyrane wzdłuż i wszerz (w myśl zasady: żeby nie przynieść wstydu mamusi)

2. albo będzie konkretnie olane na rzecz obcych dzieci (w myśl zasady: szewc bez butów chodzi)

Naiwnie kieruję jednak swe oczy w stronę środka, czyli że ja pokażę dziecku co i jak, a ono samo zdecyduje, czy go to kręci, czy nie.

Nie powiem, że wizja wielojęzycznego dziecka, które zaczyna mówić z opóźnieniem, bo nie może się zdecydować, czy jego językiem ojczystym będzie damn, cholera czy inne fafluchte, jest dość kusząca. Jednak daleka jestem od tego, żeby wałkować dni tygodnia z dwulatkiem, który wciąż upiera się, że jutro byliśmy u babci, albo, co lepsze, nie mówi wcale.

Ale... kto mi zabroni dzielić się z dzieckiem moją pasją? Tak, mili Pańswo, komunikacja, konwersacja, nauka i nauczanie języków obcych to jest to, co taki tygrysek, jak ja lubi bardzo.  W końcu mogę sobie gadać do kogoś w wybranym przeze mnie języku, śpiewać na głos piosenki i czytać bajki i inne czytanki bez obawy, że zostanę posądzona o niepoczytalność. Angielski, niemiecki i, od jakiegoś czasu, hiszpański... you name it. Ktoś mi zarzuci, że to przerost ambicji nad treścią. Dla tego kogoś - z pewnością, a dla mnie - bynajmniej! Bowiem mowa nie bierze się u człowieka z powietrza, a dzieci (już od pierwszych dni) wraz z dźwiękami otoczenia przyswajają to, co my nazywamy językiem. Mało tego, już noworodki są wstanie odróżnić mowę od innych dźwięków, a kilkumiesięczne maluchy rozpoznają język ojczysty. Im większa różnorodność językowa, tym elastyczniejszy staje się umysł dziecka, a co za tym idzie jego wyobraźnia i kreatywność. I tu nawet nie chodzi o to, żeby moje dziecko miało szóstki w szkole (choć oczywiście nimi nie pogardzę ;) ), ale o to, żeby potrafiło się porozumieć z drugim człowiekiem, odczytać informacje podczas dalekich i bliskich podróży, czy miało świadomość, że w tej piosence na pewno nikt nie obraża jego starej ;) A jeśli w pakiecie dostanie przy tym szerokokątne postrzeganie świata i gibkość umysłową, to tylko się cieszyć.

Dobra wiadomość jest taka, że wszystkie nasze dzieci będą wielojęzyczne, bowiem wielojęzyczność to pojęcie szerokie, a wielojęzycznym jest człowiek, który potrafi porozumieć się z innym człowiekiem w jakimkolwiek innym języku niż jego język ojczysty. Zatem, zgodnie z wytycznymi Unii Europejskiej, nasze dzieci są zobligowane do opanowania przynajmniej jednego języka obcego w szkole podstawowej i kolejnego w szkole ponadpodstawowej.

Także, jeśli o mnie chodzi to the more the merrier :D

M.  Oparkowska-Siuzdak

niedziela, 6 listopada 2016

Dobre, bo polskie vol. 3 - naturalne

Wiem, że w oczach niektórych wywarzam właśnie otwarte drzwi ;P ale głęboko wierzę, że część z Was dzięki temu wpisowi odkryje sens życia i odnajdzie na nowo wiarę, że to wszystko po coś jednak się dzieje. Otóż będąc w ciąży odkryłam kosmetyki naturalne i to był dla mnie szok. Okazało się, że można chociażby ograniczyć skład i nie trzeba po taki krem jechać aż do Pułtuska, a potem iść dwie godziny piechotą w buszu, żeby  w końcu znaleźć małą chatkę, w której siedzi stara zielarka i kręci krem. No nie trzeba i okazuje się, że nie jest to taki luksus jak myślałam. Oczywiście daleka jestem od przeżuwania pokrzywy i wyciskania ręcznie soku z aloesu, ale stwierdziłam, że warto z tymi naturalnymi spróbować :) I nie, wpis ten nie powstał we współpracy z nikim (no chyba że ze słownikiem języka polskiego ;) ), a wszystkie kosmetyki kupiłam sama, z nieprzymuszonej woli, za własne, ciężko zarobione pieniądze ;) Dobra, no to jedziemy:

Olej kokosowy. Standard dla początkującego ekoświra ;)  Może polskie to to nie jest, ale często gęsto trafia się polski importer i dystrybutor chociażby :) Jak przystało na w miarę nowoczesną kobietę taki olej mam i ja. Być może, że czasy swojej świetności ma on za sobą i za chwilę okaże się być passe to i tak uważam, że jest super. Używam go ja zamiast balsamu czy olejku do ciała, smarowałam nim Teda po kąpieli  (zamiast używać oliwki). A i w kuchni się przydaje, np. kiedy skończy się olej do smażenia naleśników albo do kawki czy lodów. No ogólnie super :D Jeśli chodzi o sam olej to jest on dostępny w dwóch wersjach: rafinowany czy bezzapachowy i nierafinowany czyli tłoczony na zimno, zapachowy. Generalnie mówią i piszą, że ten drugi lepszy, bo ma w sobie więcej wartościowych substancji no i ma ten super zapach, który ja akurat bardzo lubię :)

Krem brzozowy z betuliną Sylveco. To był mój pierwszy łup w lokalnym sklepie ekologiczno-zielarskim. Krem okazał się petardą, bo skład elegancki, termin przydatności krótki, składniki nie wydumane, ale... przez swoją konsystencję krem komletnie nie leżał mi w dzień. Na noc jest idealny, bo otula moją buzię niczym puchowa kołderka w zimową noc :D 


Dzięki temu, że krem brzozowy został moim nocnym towarzyszem, musiałam poszukać czegoś na dzień :D Znalazłam lekki krem nagietkowy Sylveco. I to jest dopiero strzał w dziesiątkę. Krem jest lekki, szybko się wchłania, nie podrażnia, a nawet łagodzi i świetnie nadaje się pod makijaż. :) Ma też wygodne opakowanie z pompką, dzięki czemu nie trzeba grzebać paluchami w słoiczku ;P 

Ponieważ wszystko, co dobre szybko się kończy, skończył się także mój krem brzozowy na noc. Pobiegłam wtedy czym prędzej do drogerii. Tam przemiła pani doradziła mi, żebym może wypróbowała krem brzozowo-rokitnikowy z betuliną Sylveco. I w sumie cieszę się, że jej posłuchałam, bo krem jest super. Używam go stosunkowo krótko, ale podobno jest idealny do cery wrażliwej i naczynkowej. Póki co, jestem zadowolona. Konsystencją podobny jest do kremu brzozowego, ale ładnie chroni, odbudowuje i nawilża. Do tego łagodzi zaczerwienienia typowe dla wrażliwców i naczynek. Tak mi się spodobał, że być może wypróbuję też lekki krem z tej linii :D Jeśli ktoś się na niego zdecyduje, to lojalnie uprzedzam, krem ma charakterystyczny zapach i kolor (który mi przypomina nieco woskowinę z uszu :P)

Jeśli chodzi o wrażliwość, naczynka i zaczerwienienia, to ostatnio mam z tym mniejszy problem. Oczywiście, bez przesady, wiem, że krem całkowicie nie załatwia sprawy i że to kwestia wielu czynników, ale... razem z kremem rokitnikowym zakupiłam również nawilżającą emulsję myjącą do twarzy Vianek. Nie żałuję. Rzeczywiście nawilża, nie podrażnia, delikatnie oczyszcza skórę twarzy i pozostawia na niej coś jakby film ochronny. Właściwie jej mankamentem jest dość małe opakowanie (na szczęście dość wydajne) i fakt, że jest troszkę tłustawa przez co trzeba ją zmywać letnią lub ciepłą wodą (a ja, na przykład, lubię rano umyć sobie twarz w zimnej wodzie ;) ).

Skoro już jesteśmy przy oczyszczaniu twarzy, to postanowiłam również iść w naturalny demakijaż (a co, jak szaleć, to szaleć). Dlatego też zainwestowałam w lipowy płyn micelarny Sylveco. Kolejny strzał w dziesiątkę. Świetnie zmywa makijaż, bez zbędnego pocierania i jest bardzo delikatny, doskonale nadaje się więc do demakijażu oczu :D Jego jedyną wadą może być zapach, który nieco odbiega od drogeryjnych płynów i toników. Jeśli ktoś więc jest do nich przyzwyczajony, może mieć kłopot z dostrzeżeniem piękna w zwykłym, delikatnym zapachu nie podrasowanym sztucznymi substancjami ;) Ale w końcu to kosmetyki z gatunku eko, więc chyba nikogo to nie zdziwi ;P






Na zakończenie mój absolutny faworyt :D Masło shea. Oczywiście kosmetyczni patrioci od razu wytkną mi, że orzechy te nie są naszym rodzimym towarem, ale, podobnie jak z olejem kokosowym, można namierzyć polskiego dostawcę tegoż specyfiku. Masło shea jest składnikiem wielku kosmetyków i wcale mnie to nie dziwi, bo doskonale nawilża, ujędrnia, lekko natłuszcza i odżywia (ma w sobie witaminy A i E). Do tego jest mega uniwersalne w użyciu. Ja na przykład smaruję nim cierpiącego na AZS Teda, stosuję je u niego również zamiast kremu na niepogodę i kremu pod pieluszkę. No bajka po prostu! Oprócz tego podbieram mu go czasem i dzięki temu nie potrzebuję już pięciu balsamów, na biust, na tyłek, nawilżającego, wygładzającego, itp. ;)





Jeśli i Wy zostaliście oczarowani jakimś kosmetykiem, który całkowicie odmienił Wasze życie, piszcie śmiało w komentarzach :D

P.S. Wpis ten jest całkowicie niesponsorowany :( Niestety wszystkie kosmetyki musiałam zakupić sama ;P

sobota, 29 października 2016

Halloween


#Śpisiowamama

Dawno, dawno temu, kiedy to nasi protoplaści mówili na chleb bep, a na księdza Zorro, a ich protoplaści drapali się kijem po tyłku próbując wykrzesać ogień w swojej glinianej jamie, wtedy to właśnie Celtowie próbowali wykminić jakby tu zrobić w konia złe duchy, co to straszą pod łóżkiem i ogólnie są odpowiedzialne za całe zło tego świata z gradobiciem, trzęsieniem ziemi i kokluszem włącznie;) Po długiej burzy mózgów i konkursie projektów doszli do tego, że najsprytniej będzie przebrać się za stracha, żeby inne strachy pomyślały, że to swój i dały mu święty spokój  (stąd przebieranki), a dla pewności, co by nie mieć wątpliwości i tak na wszelki wypadek stwierdzili, że warto jeszcze tym strachom jakąś szamkę załatwić, wszak wiadomo, że jak człowiek głodny to i zły  (stąd cukierek albo psikus). Jeśli natomiast rozchodzi się o nazwę, to objaśniam, co mi wiadomo w tej sprawie: 
Celtowie urządzali przebieranki w obawie przed tym, że duch babci zechce jednak przyjść i ochrzanić ich za to, że nie zjedli tej owsianki za dzieciaka, co to nad nią tak babcia stała. A duchy najczęściej przychodziły wraz z zakończeniem lata i początkiem pory roku zwanej #pizgazłem. Z czasem, kiedy religia chrześcijańska położyła swoją łapkę na Europie zaczął się rebranding. Ustanowiono zatem, że zamiast imprezki z przebierankami będzie imprezka na cześć wszystkich świętych. Ludzie to kupili, ale nie do końca. Bo owszem, 1. listopada świętują uroczystość Wszystkich Świętych, ale jednak przebieranki w wigilię Wszystkich Świętych pozostały. Notabene stąd też wzięła się nazwa Halloween. Ogólnie rzecz biorąc jest to efekt końcowy ewolucji słów All Hallows Eve (czyli po naszemu wigilia Wszystkich Świętych właśnie).

#Śpisiowamama

Tylko po co ja o tym w ogóle piszę? Ano po to, że co roku ten temat wraca jak nie przymierzając bumerang. Być może dlatego, że dziwnym trafem co roku 31. października wypada akurat w przeddzień Wszystkich Świętych...? Generalnie ubawiłam się setnie pismem naszego, toruńskiego kuratora oświaty, który w jakże wysublimowany sposób próbował przekonać nieprzekonanych, że Halloween to zło, a przy okazji delikatnie dać do zrozumienia nauczycielom i dyrektorom szkół, kto tu rządzi i kogo za sobą ma. Nieco już mniej subtelnie natomiast wprowadził pan kurator ferment na linii rodzic-dyrekcja szkoły sugerując, że rodzice maja pomóc szkole podjąć odpowiednią decyzję. Czyli ogólnie to wiecie, co macie robić... wszystko na mój koszt jak mawiał klasyk ;) Moim skromnym zdaniem bardzo nietrafioną była również uwaga, jakoby szczególnie zagrożone były umysły uczniów szkół specjalnych, którym to impreza Halloweenowa może tylko namieszać w głowie. Nie wiem, jakie źródła kazały tak przypuszczać autorowi pisma, ale moje twierdzą, że wszelkie formy aktywizacji, teatralizacji, sztuki, zabawy i działania (w tym właśnie przebieranki) mają raczej pozytywny wpływ na uczniów szkół specjalnych. Ale co ja tam wiem...

Inna sprawa, że kompletnie nie rozumiem, o co chodzi w tej całej nagonce na Halloween... Zupełnie jakbyśmy nie mogli przestać na chwilę się umartwiać i trochę zabawić. Oh wait! Jesteśmy w Polsce, tutaj nawet Dzisiaj w Betlejem śpiewa się na melodię Wisi na krzyżu. Mimo wszystko jednak argumenty przeciwników Halloween nie bardzo do mnie trafiają. 

No bo tak: 
Pogańskie święto! No tak, ale jak tak dobrze pomyśleć, to większość świąt jest pogańska tyle że odpowiednio zaadaptowana do wymagań chrześcijańskich. Ot taka choinka na przykład. 100% german w niej, ale w Bożym Narodzeniu nie przeszkadza. Swoją drogą ciekawi mnie, co na ten temat mówią w Brytyjskich kościołach?

Nie polskie to święto! Okeej. W takim razie zrezygnujmy też z Walentynek, bo nijak się one mają do polskiej tradycji. Zlikwidujmy jarmarki bożonarodzeniowe i letnie grille.

Gusła i zabobony. Serio? A Andrzejki to pies? Rozumiem, że andrzejkowe wróżby i zabobony to nie zabobony i nie mącą umysłów dzieci.

Komercjalizacja. Piniondz wszędzie, panie! No co zrobisz, takie czasy. Swoją drogą na zniczach też niemały zarobek ludzie mają, prawda? A odnośnie komercjalizacji to chyba najlepiej poczytać sobie, dlaczego strój świętego Mikołaja jest czerwono biały i jakiż tam produkt jest podstępnie ulokowany ;)

Spustoszenie duszy i umysłu. Na tenże gruby kaliber mam jeszcze grubszy: albowiem jakoś nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby ktoś był równie zatroskany o umysły i dusze młodych ludzi na przykład w trakcie karnawału albo juwenaliów. Wtedy to na potęgę możemy doświadczać wysypu żywych trupów, wampirów, Monster High i innych maszkar. Albo kolędnicy, wśród których można znaleźć i diabła... Ale rozumiem, że wtedy są spoko?

No i, w końcu, naczelny argument, że jak to, że to się nie godzi tak imprezować, podczas gdy nazajutrz taka refleksja i zaduma ma nadejść. I tego to już kompletnie nie rozumiem, bo nie wiem, co ma piernik do wiatraka. Dlaczego pogodny nastrój i dobra zabawa jednego dnia mają wykluczyć wspomnienie drogich nam osób dnia następnego? A w ogóle to chciałam przypomnieć, że święto Wszystkich Świętych to w sumie radosne święto i tak na dobrą sprawę każdy z nas świętuje wówczas swoje imieniny (tak mi w podstawówce powiedziała pani od religii ;) ), a czas wspominek i żałoby wypada w Dzień Zaduszny przecież. No ale to już jak kto woli...

#Śpisiowamama

Wszystkiego dobrego z okazji imienin :D


wtorek, 18 października 2016

30


W ubiegłym miesiącu kopnął mnie zaszczyt świętowania urodzin :) Już po raz trzydziesty :D I, o dziwo, obyło się bez spazmów i płaczu ;) A dlaczego? Ano dlatego, że po prostu szkoda mi czasu na bezproduktywne użalanie się nad sobą ;) Owszem, zdarzył mi się epizod, kiedy to byłam o krok od uronienia krokodylej łzy nad swym nieuchronnym losem, ale wtedy to trafiłam na instagramowe fotki młodocianych dziewoj, które rozpaczały, że oto skończyły właśnie 20 (tak, słownie DWADZIEŚCIA ) lat.

Zdaję sobie sprawę, że są osoby (i to nawet sporo tych osób jest), dla których 25. urodziny to czas, kiedy kończy się świat, a po trzydziestce to pozostaje jedynie położyć się i czekać na śmierć;)

Żeby nie było tak kolorowo, to owszem i ja miałam takie przebłyski, że jak to? Przecież jeszcze niedawno uważałam, że ludzie po trzydziestce są starzy ;) Ale potem sama skończyłam trzydziestkę i doszłam do wniosku, że trzydziestolatki są spoko ;)

Z resztą już chyba do końca życia będzie tak, że dla jednych będę starą truflą, podczas gdy dla innych będę głupim szczylem.  Jak w piosence Hey, nikomu nie dogodzisz ;)

Zatem, jako rzecze Chandler Bing: "Lepiej mieć z górki, niż leżeć pod nią!"

Happy birthday to me!

poniedziałek, 10 października 2016

Śpisie

Jest blog? Jest! A skoro jest blog, to prędzej czy później musiał pojawić się taki wpis :) Cały myk polega na tym, ze bohater dzisiejszego wpisu długo nie był świadomy, ze sama, dobrowolnie postanowiłam podzielić się swoją skromną przestrzenią cyfrową ;) 

Moi drodzy Parafianie, przedstawiam Wam zatem Śpisie, czyli oryginalne, dziecięce gadżety, które łączą dwie rzeczy: wyjątkowość i filc.

Śpiś midi, model Stefan z mojej prywatnej kolekcji :)

Sztandarowy produkt Śpisiowejmamy to tytułowe Śpisie, czyli śpiące misie.  Występują one w trzech standardowych rozmiarach: mini, midi i maxi, ale oprócz tego dostępne są również śpisiowe zawieszki, które świetnie sprawdzają się jako breloczki :D Decydując się na Śpisia należy podjąć kilka kluczowych decyzji takich jak rozmiar, kolor i wzór filcu oraz imię, które ma być wyszyte na śpisiowym serduszku :) Świetnie sprawdzają się w podróży czy innych sytuacjach wymagających ekonomizacji miejsca, ponieważ mogą służyć zarówno jako przytulanka, jak i poduszka :D Śpisiowa zawieszka świetnie sprawdza się jako breloczek do kluczy :D odkąd go mam zniknął problem wysyłania misji ratunkowek w poszukiwaniu kluczyków od samochodu w torebce ;P


Idziemy jednak dalej, gdyż na tym śpisiowy asortyment sie nie kończy :) Ostatnio hitem dla mnie jest poduszka w kształcie śpisiowej główki :D Nie dość, że jest mięciutka i ładniutka, to jeszcze kilka razy uratowała mój sen podczas wizytacji rozmaitych gości, kiedy to okazało się, że nagły zalew domowych poduszek mi nie grozi ;) Od jakiegoś czasu jednak, ta poduszka świetnie sprawdza się podczas karmienia, a nie zajmuje tyle miejsca, co rogal czy kura :D Dlatego właśnie zabieram ją ze sobą na wszelkie wyjazdy i wizyty u lekarza ;)


Literki są ostatnio modnym dodatkiem pokoju dziecięcego, ale nie tylko :) W razie gdyby ktoś zapomniał, jakie imię nadał potomkowi, albo miał dość wiecznych pytań w tym temacie, filcowe literki spieszą z pomocą! Mało tego, Śpisiowamama jest na tyle elastyczna, ze może stworzyć imię dziecka, dorosłego, psa, kota i jakikolwiek inny dowolny napis ;)


Kolejny produkt, który skradł (nie tylko moje) serce jest przeznaczony dla najmłodszych, ale cieszy oko również tych starszych ;) Otóż, Jaśnie Wielmożny Pan Hrabia, dla znajomych Ted, dostał od Śpisiów przeurocze skarpeteczki-grzechotki. Są tak słodkie, że można je zjeść razem z nogami dziecka, bez popijania ;) Do tego grzechotki działają stymulująco na rozwój dziecka :D


Czas na produkt finalny. Nowość wśród nowości! Rzecz, którą jaram się po stokroć, a Ted jara się jeszcze bardziej. Serio, codziennie, kiedy na to patrzy, mam wrażenie jakby odkrywał ten gadżet od nowa.  Śpisiowy  mobil, bo o nim mowa, jest ciepłą bułeczķą  wśród śpisiowego asortymentu :) Jego prostota urzeka, a wykonanie zachwyca nie tylko malucha, ale także rodziców. To właśnie te filcowe gwiazdki oraz dyndający nad nimi księżyc na czerwono-białym sznurku wywołały pierwsze uśmiechy na twarzy mojego potomka oraz generują u niego szereg radosnych odgłosów wydawanych paszczą:D


Generalnie rzecz ujmując Śpisiową Mamę charakteryzuje ogromna elastyczność. U Śpisiów obowiązuje zasada: "Mówisz i masz!". W granicach rozsądku i dostępnych materiałów oczywiście ;)
Nie muszę Wam chyba pisać, że przetestowaliśmy już chyba całą gamę śpisiowych produktów i mogę śmiało zacytować komentarz pod jednym z wpisów: "Śpisie polecam dzieciom!" i nie tylko!


Na koniec mamy (Śpisie i ja) dla Was mały konkurs, w którym możecie wygrać śpisiową zawieszkę dla siebie i nie tylko! Po szczegóły  zapraszam na Fejsbuczka ;)

poniedziałek, 3 października 2016

NIE

I wtedy wchodzę JA. Cała na czarno! A dlaczego? Ano dlatego, że mamy strajk. Ogólnopolski strajk kobiet. I ja się tym moim wpisem do strajku przyłączam.

TAK. Przeczytałam projekt ustawy, bo nie wierzyłam, że to co słyszę w telewizji i internetach to prawda. A potem znowu ją przeczytałam, bo może jednak coś się zmieniło;)

NIE. Bo ani trochę ten projekt mi się nie podoba.

NIE. Bo nie można nikogo zmuszać do heroizmu. Zwłaszcza w takim kraju, jak nasz, gdzie ochrona życia poczętego trwa dziewięć miesięcy. Potem obowiązuje zasada: "jesteś dzieckiem bożym, radź se sama".

NIE. Bo nie podoba mi się opcja: "Dziecko z gwałtu - tak, dziecko wujka - tak, dziecko z in vitro - nie."

NIE. Bo po kolejnym, ewentualnym poronieniu nie chciałabym musieć spowiadać się prokuratorowi z tego czy aby na pewno nie pucowałam kibla domestosem za bardzo. Albo... musieć chodzić z obumarłym płodem w brzuchu, bo lekarz nie chcąc ryzykować swojej kariery nie przepisze mi tabletek poronnych.

NIE. Bo dla mnie zbyt mało precyzyjne są słowa MOŻE ODSTĄPIĆ OD WYMIERZENIA KARY i BEZPOŚREDNIE ZAGROŻENIE ŻYCIA. Ordo Iuris może sobie nawet wytapetować swoją stronę infografikami, ale zapis pozostanie zapisem, a jego interpretacja wciąż pozostanie w gestii prokuratury i sądu. I sorry, ale w kraju, w którym bardziej opłaca się wyrzucić jedzenie z nadprodukcji niż je oddać potrzebującym, uważam, że wszystko jest możliwe.

NIE. Bo uważam, że człowiek powinien mieć wybór.

Także sorry, ale NIE.


piątek, 12 sierpnia 2016

Czarna trzynastka


Kiedy jakieś siedemnaście lat temu poznałam Kolegę Małżonka dźwięk jego imienia przyprawiał mnie o charakterystyczny i jakże subtelny, nastoletni rechot. Co nie omieszkała wypomnieć mi moja własna, rodzona matka, kiedy jej wyznałam, że synowi naszemu nadamy imię Tadeo ;) Ale wróćmy do meritum:

ON był chudy i szczurowaty, JA atrakcyjna inaczej i gdyby wtedy ktoś oznajmił mi, że to właśnie ON będzie ojcem mego dziecka, zeszłabym niechybnie od nadmiaru śmiechu. Spotykaliśmy się, można rzec, w miarę regularnie, gdyż oboje działaliśmy aktywnie w organizacji młodzieżowej zwanej Związkiem Harcerstwa Polskiego ;) Zatem wiadomo, jak to u harcerzy, zbiórki, apele, obozy, biwaki... No ogólnie często się widywaliśmy,a mimo to każde patrzyło w inną stronę ;) Ja bardziej w stronę arcyprzystojnego kolegi (z tego miejsca pozdrawiam Cię, Mati), a on bardziej w stronę mej serdecznej przyjaciółki  (pozdrawiam Cię, Małgosiu ). I tak sobie patrzyliśmy, każde w swoją stronę dopóki kilka lat później nie spotkaliśmy się u naszej wspólnej koleżanki na imprezie urodzinowej :D Ach, cóż to była za historia! Ja wystawiona do wiatru przez ziomka ze szkoły (pozdrawiam Cię, Damianie), a on mający dziewczynę  (pozdrawiam Cię, Zuzanno). Logiczne, że i tym razem nam nie wyszło. Jednak trafił nam się chyba wyjątkowo uparty Amor, bo chociaż wymieniliśmy się numerami telefonów! 

Bujaliśmy się z tymi numerami chyba z rok, aż w końcu umówiliśmy się na niezobowiązujące piwko. No wiadomo, że niezobowiązujące piwka są najlepsze,  bo potem okazuje się, ze do czegoś tam jednak zobowiązują i wcale na jednym się nie kończą ;)

Całe dwa tygodnie przetrwał nasz związek, kiedy to w swej butności postanowiłam, że to chyba jednak nie to i zdecydowałam o przerwie. Jak jednak wiadomo, coś takiego jak przerwa od związku nie istnieje i albo się w nim jest, albo nie. Zatem w ten czas stwierdziłam, że jednak nie :P Ten nasz Amor prowadzący ma jednak ewidentnie płacone za godzinę, bo po półtora roku znowu wybraliśmy się na niezobowiązujące piwko i jeszcze bardziej niezobowiązujący koncert. Tym razem chyba wszystko było bardziej zobowiązujące, gdyż jesteśmy zobowiązani tak do dziś.

W tak zwanym międzyczasie wzięliśmy ślub.  Nie dlatego, że jesteśmy jakoś bardzo wierzący, ale głównie dlatego, że mama mi kazała ;) No i chyba, jak prawie każda dziewczynka, marzyłam o mega imprezie na moją cześć, na której wystąpię w ekstra kiecce za marsjańskie dolary. Wychodząc za mąż byłam, zdaje się, nielichym ryzykantem ;) Oboje byliśmy bezrobotni (on dopiero co stracił robotę, a potem znów stracił robotę i znów... a przede mną był ostatni rok studiów i zbezczeszczony plan o tym, że przecież do chwili otrzymania dyplomu miałam być radosną utrzymanką ;) ), nie mieliśmy tez za bardzo gdzie mieszkać i tym bardziej za co. A jednak się udało i już właściwie po roku mogłam pokazać życiu fakersa niczym Agnieszka Chylińska. Kolega Małżonek z bezrobotnego stał się robotnym, ja w ostateczności nie zostałam utrzymanką i któregoś dnia jak na szczęśliwych konsumentów przystało zaczerpnęliśmy ze źródła kredytów hipotecznych i związaliśmy się świętym węzłem bankowym, którego pęta silniejsze są chyba niż te kościelne;) Serio, ilekroć zostanę przez Kolegę Małżonka zainspirowana do poszukiwania prawnika rozwodowego, przypominam sobie o tym kredycie i jakoś mi przechodzi ;)

Gdyby jeszcze ktoś tego nie zauważył, to nie jesteśmy idealną parą. Jemu po wypiciu kilku głębszych z buzi nie pachnie szachami, a ja po przebudzeniu nie wyglądam jak gwiazda filmowa. Mimo szerokiej wiedzy psychologiczno-pedagogicznej i faktu, że mogłabym niemal zamieszkać w Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus, to często teoria pozostaje teorią, a mnie i tak dopadnie trójka Drombo, czyli szlag, foch i PMS. Myślę, że z powodzeniem można stwierdzić, że jesteśmy siebie warci. Każde z nas ma coś za uszami. Może niekoniecznie w tej samej dziedzinie, ale to przecież nie szkolny system wagowy, żeby licytować się, kto za tymi uszami ma więcej;) Zwłaszcza, ze on ma większe uszy, więc logiczne, że ma więcej;)

Tymże rozpasanym tekstem chciałam się pochwalić, że oto stuknęła nam właśnie szósta rocznica ślubowania, które złożyliśmy sobie w piątek, trzynastego około godziny szesnastej. Czasem było pechowo, a czasem nie ;) Zobaczymy, jak to się wszystko dalej potoczy ;) Trzymajcie kciuki :D Wasze zdrowie!




P.S. Zdjęcia pochodzą z mojego prywatnego archiwum, jeśli masz chęć, napisz do mnie, a podam Ci namiary na autorkę ;)

środa, 10 sierpnia 2016

Mama

www.yoanna1992.pinger.pl

Pewna mama była słaba, 
Więc przychodzi do doktora
I powiada, że jest chora.

Doktor włożył okulary,
Chociaż nie był nazbyt stary. 
Dokumentnie mamę zbadał 
No i wreszcie tak powiada:

Pani za nadto się poci,
Niech Pani unika wymiocin.
Niech Pani dziecka nie kąpie,
Bo Pani kręgosłup znów tąpnie.
Niech Pani skłonów unika,
Niech syn na Panią nie sika.
Niech Pani oszczędza kolana, 
Niech Pani, Pani kochana
Na siebie hucha i dmucha,
Najlepiej zastygnie w bezruchu!

Wraca mama od doktora,
Myśli sobie: "Jestem chora!"
A doktora chora słucha...
Jakże tylko tkwić w bezruchu?

Leczyła się mama, leczyła.
W bezruchu zaś długo nie tkwiła.
Jak głosi bowiem wieść gminna,
Taka mama to postać fikcyjna!

poniedziałek, 25 lipca 2016

Kawa? Ciepła? Poproszę!


Bycie rodzicem to niesamowita sprawa, te buźki, te stópki, te śmieszki, heheszki... no po prostu miód malina! Ale są takie momenty w zyciu rodzica, kiedy tęskny wzrok sam odlatuje w stronę dorosłych uciech ;) Owszem, są rodzice, którzy zarzekają się, że tylko i zawsze dziecko i najchętniej 48 godzin na dobę by z nim spędzali ;) Oficjalnie zazdroszczę takim ludziom, a nieoficjalnie zawsze zastanawiam się, co jest z nimi nie tak? Albo ze mną;) Tak czy inaczej, jako zwilenniczka filozofii: "szczęśliwy rodzic to szczęśliwe dziecko" staram się znaleźć czas na dorosłe uciechy w stylu fryzjer, kosmetyczka, fitness czy po prostu ciepła kawa;) Oto moje na to sposoby :D

1. Taki charakter 
Na temperament nic, Pan, nie poradzisz. Syn mój, prawdopodobnie po obu dziadkach, ceni sobie spokój duszy. To z kolei sprawia, że jest mało konfliktowy i raczej wyluzowany;) Mało tego, zdaje się, że jeszcze bardziej niż spokój ceni sobie dobry sen, co praktykuje powszechnie. Te dwie cechy czynią go bardzo lubianym bobasem i sprawiają, że ludzie często i z chęcią wokół niego przebywają;)



2. Drugi człowiek 
W moim przypadku jest to Kolega Małżonek, ale może też być to ktokolwiek: konkubent, partner, przyjaciel czy jakiś inny rodzaj współspacza ;) Wychodzę z założenia, ze zwany bardzo formalnie ojciec dziecka łachy nie robi opiekując się swoim wlasnym potomkiem :) W końcu to jego prawo i obowiązek ;) Jeśli akurat współspacza brak, to myślę, że od czasu do czasu warto poprosić kogoś z zewnątrz. Ja już dawno powinnam złożyć jakąś ofiarę dziękczynną za chętnych i bezpośrednich, a przy tym dyspozycyjnych dziadków :D

3. Rutyna
Tutaj będzie kontrowersyjnie, bo oto wyłamuję się z trendu ortodoksyjnego nurtu rodzicielstwa bliskości i wprowadzam w domu tresurę (jak to niektórzy nazywają). Otóż mając w domu małe aniele skrzyżowane z leniwcem, które od samego początku trzeba było obudzić żeby nakarmić, pozwoliliśmy sobie wprowadzić stały plan dnia. Oznacza to, ze Młodzież karmi się co trzy godziny. Oczywiście nie z zegarkiem w ręku, albowiem łaskawie dopuszczam tu wariacje w temacie ;) Oprócz tego, że posiłki są serwowane co trzy godzinki, to jeszcze po nich następuje konkretna sekwencja, czyli jedzenie, zabawa (tudzież rozrywka, jak np. zmiana pieluszki;) ), a kiedy pacjent się zmęczy, wtedy przycinamy komara :) Taki plan pozwala mi zaplanować dzień i zaaranżować od czasu do czasu samowolne oddalenie;)



4. Laktator
Dzięki niemu mogę udać się na samowolne oddalenie nawet na dłużej;) albo po prostu scedować wieczorne karmienie na Kolegę Małżonka :D


5. Chusta
Magiczny sposób na uwolnienie górnych kończyn, a przy okazji na pobycie trochę razem. Również dobra na małe i duże smuteczki, cierpienia poszczepienne lub też zwyczajne marudne wtorki;) Polecam również na spacery z psem! Mój już jest zaprogramowany i kiedy tylko widzi jak się motamy, już macha ogonem na myśl o zielonej trawce. I żeby była jasność: chusta dobrana po rozmowie z certyfikowanym doradcą i noszona po kilkugodzinnym spotkaniu z takową, a nie tam żadne jutubowe szkolenia. Noszenie dziecka w chuście to nie wymiana pedałów w rowerze, żeby polegać na samych tutkach w internecie.



6. Mikrofalówka
Są takie dni kiedy nawet aniołki nie ogarniają, współspacza nie ma w domu, babcia z dziadkiem są akurat zajęci i ogólnie średnio wszystko idzie. Wówczas na ciepłą kawę raczej nie ma szans, bo właśnie w połowie drogi tyłka na sofę, kanapę czy miękki fotel, dziecko akurat zaczyna płakać, a wtedy, jak mawia Adaś Miauczyński dupa z pisaniem, chu... z poczytaniem. W takie dni kawkę serwuję sobie w ratach, a jej ciepło mogę łatwo i szybko odzyskać za pomocą mikrofalówki;)



Dziękuję za uwagę i przepraszam za przerwę w lekcji ;)


P.S. Powyższe fotki pochodzą z mojej osobistej galerii, jeśli któraś Ci się spodoba i zdecydujesz, że musisz ją mieć, poproś o udostępnienie, albo chociaż podlinkuj jej źródło ;) Peace!

poniedziałek, 4 lipca 2016

Sprzedam, kupię, zamienię

Generanie, to sytuacja kształci się tak: Allegrosze, OLXy i inne Tablice są dla mięczaków i starych trufli w jednym. Teraz naród handluje lokalnie na fejsbukowych grupach sprzedażowych! Zasady są proste, jak gumka w gaciach: prosisz o przyjęcie do grupy, ktoś Cię tam wpuszcza i śmigasz. Już możesz sprzedać własną babcię za wszy i młode chrabąszcze. Jednak wszystko tylko z pozoru wydaje się proste...

www.fastcompany.com

Otóż... wiadomo, że naród na fejsie głównie scrolluje, więc jeśli chcesz przykuć jakoś uwagę, to nie obejdzie się bez zdjęć. Tutaj trzeba pamiętać, że zdjęcia muszą być PRECYZYJNE. Dajmy na to, że oddajesz materac. Choćbyś napisał sto razy, na różowo, pogrubionym, ze chcesz oddać TYLKO materac,  a na zdjęciu umieścisz całe łóżko, to naród i tak będzie dzwonił i ochoczo informował Cię, że chętnie weźmie od Ciebie to łóżko ;) Jak by nie patrzeć, ewidentnie wprowadzasz klientów w błąd tym zdjęciem ;P Jeśli lubisz swoje żyłki i nie chcesz, żeby Ci któraś poszła podczas nagłego zalewu krwi, to dla swojego zdrowia psychicznego umieszczaj na zdjęciach tylko to, co chcesz sprzedać; )

Cena... I tutaj mamy podobną sytuację, jak w przypadku zdjęcia. W grupie sprzedażowej możesz sobie w ogóle darować takie pierdoły jak cena produktu, bo w komentarzach i tak przeczytasz : " cena?" albo (jeśli ktoś bardziej piśmienny)"jaka cena?", nawet jeśli jak byk napiszesz, że ODDASZ ZA DARMO

Nie spodziewaj się też przypadkiem pełnych zdań. Poprawność ortograficzna też nie jest specjalnie wymagana. Przygotuj się raczej na jednowyrazowe  (ba, nawet jednosylabowe) komentarze typu: "cena?", "cena i rozmiar? ", "priv". To ostatnie oznacza, że ktoś jest już poważnie zainteresowany i napisał do Ciebie wiadomość i albo dobijecie targu, albo Cię zbluzga ;) 

Ogólnie nie nastawiaj się na jakieś mega głębokie treści, bo on dłuższy tekst, tym mniej ludzi go przeczyta, a jeśli już to niestety połowa bez zrozumienia i tyle będziesz z tego miał, Czytelniku drogi :) Możesz śmiało zapomnieć o ortografii, znakach diakrytycznych (ładefak są znaki diakrytyczne?!), czy interpunkcji. Oczywiście miło byłoby tego doświadczyć, ale na grupach sprzedażowych nie ma czasu na takie pierdoły. Podobnie jak na pełne zdania, poprawną składnię, czy wielkie litery. Ogólnie podejrzewam, że kiedy polonista czy zwyczajny językowy purysta zagląda na taką grupę, nierzadko dostaje lekkiego zawału czytając treść ogłoszeń.

www.lachschon.de


Ot, taki mały przewodnik po sprzedażówkach w sieci ;) Takie życie, taki rap ;)

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Wielka tragedia się w naszym bloku stała!!!

Otóż wielka tragedia się w naszym bloku stała, bo oto, zupełnie nie wiadomo kiedy, ktoś zajumał mi fotkę z igersa [nerw]! Tak po prostu, w biały dzień, wziął i zajumał! Na początku pomyślałam sobie: ta zniewala krwi wymaga! No bo jakże to tak?! Ktoś najzwyczajniej w świecie kopiuje sobie moje zdjęcie i wrzuca na swój profil jako swoje?! Pomijam już fakt jak bardzo mój umysł nie ogarnia sensu tego czynu, bo ani to zdjęcie jakieś artystyczne ani nic ;) No ale tę kwestię może rozstrzygnąć tylko złodziej ;)
www.hercampus.com

Wtedy, nagle ikonka igersa w telefonie zdaje się do mnie cichutko przemawiać:

"Brawo, Sherlocku, brawo! Ciekawe kto te wszystkie zdjęcia w sieci umieścił? Nawet regulaminu nie przeczytał, a teraz wielkie mi halo! Wrzucasz na insta dziesięć fotek dziennie, wszyscy wiedzą już jakie ciuchy masz w szafie, są w stanie odtworzyć dokładnie Twój tygodniowy jadłospis, wiedzą gdzie, kiedy i z kim bywasz i, przede wszystkim, kiedy czyscisz swoje lustro do selfiaków ;) Robisz raban o kilka fotek, które sama do sieci wrzucilaś. No, chyba że instagram od wczoraj już nie działa w sieci [lol]!
www.globalresearch.ca

Że co? Że niby ktoś je rozpowszechnia na swoim profilu i mogą je oglądać jacyś zboczeńcy ? Bitch please! Jeśli zboczeniec rzeczywiście będzie chciał zobaczyć zdjęcia Twojej kawy z rana albo bajzlu za łóżkiem, który zgarnął nagrodę National Geographic w kategorii Mistrz Drugiego Planu, to uwierz mi, nie musi odwiedzać wcale forum dla dewiantów. Myślę, że #polishgirl #jestembojestes i inne #heheszki zrobią robotę;)

www.theconfusedyoungadult.wordpress.com

Prawa autorskie, powiadasz? To ciekawe! A kto po zamknięciu pirate baya trzymał kompa przez tydzień pod łóżkiem [lol]?! No i ciekawe czemu na rozprawce z polskiego zabrakło miejsca na informację o tym, ze niektóre wnioski były żywcem ściągnięte z opracowania albo innej Wikipedii ;) Takie jest życie, fota raz wrzucona do sieci zaczyna żyć swoim życiem i jak nie chcesz, żeby ktoś ją skopiował, to jej po prostu nie wrzucaj."

Tako rzekła ikonka i zastygła w bezruchu  na ekranie;)

www.pinterest.com

P.S. Tak naprawdę to mi wcale nikt nie ukradł tych zdjęć. Chyba jeszcze nie jestem odpowiednim kalibrem instacelebryctwa ;)

czwartek, 26 maja 2016

Dzień Matki

Klęska urodzaju. Dzień Matki i Boże Ciało w jednym. 4.45. Kolega Małżonek nachyla się nade mną i czule muska ustami mój policzek. Otwieram jedno oko, potem powoli drugie. Uśmiecham się, na co on mówi aksamitnym głosem: „Obudził się…” [bęc!] Próbuje się jeszcze tłumaczyć, że próbował go uśpić, ale że już późno, a on musi się zbierać do pracy…

Kto w ogóle pracuje w Boże Ciało?! Internetów się burżujom zachciewa, a potem mój stary musi zasuwać w świątek, piątek czy niedzielę! Ale nie o tym…

Skrzydła matczynej miłości podnoszą mnie z łóżka. Serio, gdyby nie one, to wcale bym nie wstała. Niczym bohaterka Nocy żywych trupów zmierzam ruchem posuwistym do komnaty jaśnie pana, który po raz kolejny tego dnia wzywa (przypomnę tylko, iż wciąż jeszcze na zegarze nie wybiła piąta!). Szybka ocena sytuacji: na szczęście nie jest źle. Młody zrezygnował z opcji Dziecko Rosemary i sięgnął po lżejszy kaliber, jakim jest delikatne zawodzenie i meczenie niczym mała koza. Jednym słowem: sytuacja jak najbardziej do ogarnięcia. Po wielkości gałek ocznych i zagęszczeniu ruchów wnioskuję, że spania już raczej z tego nie ukręcimy, przynajmniej nie do śniadania ;) Rozsiadam się zatem w bujanym fotelu z Młodzieżą pod pachą. Młodzież ta wije się jak mała flądra wyciągnięta z wody, co niestety nie wróży dobrze. Grymas na twarzy też nie byle jaki, ale cały czas jeszcze mam nadzieję… Paradoks naszej sytuacji polega na tym, że ja przymykając oko niemalże usypiam, natomiast Młodzież zdaje się W OGÓLE NIE MRUGAĆ. Oczy ma za to wielkie jak pięć polskich nowych złotych, a mina wciąż nie zapowiada niczego dobrego. Lulamy się zatem w tym fotelu i zastanawiam się, o co Młodzieży może tym razem chodzić. Staram się przy tym nie przejmować, że moje dociekania przypominają nieco rozmowę głuchego z niemową. Nie sięgam już nawet po moje dwie mądre księgi pod tytułem parentingowy must have, bo boję się, że gdybym tylko zaczęła się w nie zagłębiać o tej porze, okazałoby się, że najprawdopodobniej nawaliliśmy z Kolegą Małżonkiem na całej linii. Przez to nasz syn będzie asymetrycznie zdezintegrowany sensorycznie, a jego rozwój będzie nieharmonijny. Do tego będzie niestabilny emocjonalnie, niepewny siebie i niezdolny do prawidłowego funkcjonowania w społeczeństwie, przez co skończy jako menel pod sklepem monopolowym, albo jakiś ultraprawicowy polityk (!!!!!). No z czym do ludzi?!

Nie wiem, czy to kwestia wczesnej godziny, ale widzę nagle, jak autorka jednej z książek każe wyrzucić mi kubek Super Mamy, który dostałam już na tak zwany zaś. Autor drugiej za to dzwoni już do opieki społecznej, żeby uprzejmie donieść o moich parentingowych niedociągnięciach.

Nagle dociera do mnie, że w komnacie jaśnie pana jest jakoś cicho. Patrzę na Młodzież – oko zamknięte, drugie też. Małe usta wykrzywione na kształt uśmiechu. Zdaje się, że dziecię chciało się poprzytulać… No i tak to możemy pracować ;)

www.pinterest.com



#happymothersday

poniedziałek, 23 maja 2016

Hormonie, daj żyć!

Hormony to takie cudowne substancje, które pomagają nam ogarnąć  (albo i nie) organizm ;) Ale to nie wszystko... Hormony dają nam, kobietom idealny pretekst do zażerania się kilogramami czekolady oraz do nakazania współtowarzyszowi niedoli zdematerializowania sie i pójścia w tak zwaną cholerę ;) Natomiast kiedy jest już po wszystkim można jak gdyby nigdy nic zatrzepotać rzęsami, zrobić minę kota ze Shreka i najzwyczajniej w świecie wyłgać się hormonami. Z resztą w miarę kumaty facet po kilku takich cyklach sam wyczai bazę i w ogóle nic już nie trzeba mówić ;)

 www.coconutmadeeasy.com



Hormony w połogu  (cóż za piękne słowo) to jest dopiero cymesik ;) Niby w szkole rodzenia była o tym mowa, ale kto by tam przywiązywał do tego wagę. Z resztą hormony, wielkie mi halo! Co miesiąc ogarniam,w ciąży ogarnęłam,to i teraz ogarnę! Jednym słowem bring it!

To całe halo okazało się być jednak większe niż mogłoby się wydawać. Oto bowiem, wraz z porodem nastąpiło wielkie zwolnienie blokady i wszystkie te magiczne substancje zaczęły sobie chaotycznie fruwać po moim ciele jak kuleczki w maszynie losujacej lotto. W dodatku wszystkie raczej bez szans na wylosowanie ;) Za to w połączeniu z wątpliwą jakością snu i przenikliwym płaczem dziecka zrobiły + 100 do poczucia totalnej beznadziei.
"Jak to...?" zdawały się mówić "Nie potrafisz zająć się własnym dzieckiem?!"
"Nie umiesz go uspokoić?!" "Może nie umiesz go NAKARMIĆ?!" "Denerwujesz się?! Jak możesz! Jesteś MATKĄ, musisz nad sobą PA NO WAĆ!" "Co z Ciebie w ogóle za matka?!" I takie tam...
I nagle zamiast #kochamnajmocniej #jestembojestes i #heheszki toniemy razem w morzu łez. On-syn i ja-matka. Zamiast puszczać tyłkiem bańki mydlane i srać tęcza, jak to było w scenariuszu, zastanawiam się, przez które okno będzie korzystniej wyskoczyć, żeby już nie przedłużać tej męki zarówno sobie, jak i dziecięciu...

www.scarymommy.com

Na szczęście w okolicach tego momentu udaje mi się jakoś okiełznać szatana, który tymczasowo opętał mi syna. Czasami, niczym rycerz na białym koniu, wjeżdża Kolega Małżonek zwany od niedawna również Ojcem Dziecka i to właśnie jemu udaje się ogarnąć jakoś to Dziecko Rosemary.

I już można cykać sobie selfiaki ze śpiącym bobasem. Można całować małe stópki, puszczać tyłkiem bańki mydlane i srać tęczą :D

#rękanogamózgnaścianie 

piątek, 13 maja 2016

Zło czai się nocą...

Kiedy zapada zmrok wszystkie matki karmiące zasiadają wygodnie w fotelach, na kanapach, krzesłach, łóżkach i gdzie tam jeszcze mogą tuląc do wielkiego cyca swe nowo lub też niedawno narodzone pociechy. O tejże właśnie porze dokonuje się także wielkie (między)narodowe scrollololo, czyli przegląd wszelkich forów, fejsów, twitterów, instagramów i innych social dobrodziejstw.

Jeszcze będąc w ciąży zapisałam się i ja do jednego z forów dla matek licząc na cenne i pełne mądrości porady dotyczące okołomatczynych spraw wszelkich. Szybko jednak tego pożałowałam, okazało się bowiem, że Janusze Internetów są wszędzie, także na forach parentingowych.

Częściowo o ten stan rzeczy obwiniam NFZ, bo to przez długie kolejki do lekarzy mama Alladyna zamiast wziąć swoje dziecko do lekarza, wrzuca do sieci zdjęcie pulchnego zadka swojego pierworodnego okraszonego wysypką z zapytaniem „Co to może być?”. Podobnie jest z mamą Krystal, która podejrzewa u swojej córeczki Zespół Downa i Autyzm (ewentualnie Zespół Aspergera), bo córeczka owa w wieku dwóch miesięcy nie siedzi, nie chodzi i nawet nie reaguje na swoje imię!!! Dodatkowo uprzedniego dnia dziwnie na nią spojrzała (?!)…

Dalej jest już tylko gorzej :( Jedna z mam pyta o ćwiczenia pomagające wrócić do formy i dobry krem na cellulit. Niestety, biedna ginie pod lawiną hejtu i komentarzy w stylu: „Chcesz być MATKĄ, czy supermodelką?!” Zupełnie jakby to długość worów pod oczami i ilość plam z wymiocin na koszulce świadczyły o sukcesie rodzicielskim…

E. Munch "Krzyk" www.natemat.pl


Jakby tego było mało wszystko to jest okraszone milionem porad wprost z przewodnika znachorki w stylu: guzik w pępku, plasterek na krzyż, nóż w wodzie, czerwona kokardka w wózku, przeciąganie niemowlaka przez spódnicę, itp.


Najczęściej właśnie wtedy, kiedy dochodzę do ściany i myślę sobie, że za chwilę oszaleję i odpadnie mi mózg, przypominam sobie, dlaczego i ja siedzę po nocy, jak ta głupia… Odkładam wtedy telefon i głaszczę cztery włosy na krzyż na głowie mojego synka. Ludzie mieli rację, niemowlaki pięknie pachną…

niedziela, 24 kwietnia 2016

Z narodzinami Teda tak było...

Kiedy się wypełniły dni i nastał dzień w karcie ciąży nazwany planowanym terminem porodu, obudziła się Megi o brzasku czując dyskomfort w łonie (przy czym dyskomfort to bardzo łagodne określenie w stosunku do tzw. real feel, ale za to jakże szlachetne ;) ). Poprosiła zatem kolegę swego małżonka, aby zrezygnował w tym dniu ze swej wyrobniczej korpopracy i udał się z nią do gabinetu lekarza swego prowadzącego, w którym to miała odbyć się zaplanowana wcześniej wizyta kontrolna. Wszak zwolnienie lekarskie nie trwa wiecznie i należało je w owym czasie przedłużyć. Zatem odwołał Vince wszelkie zaskedżulowane taski i udał się z małżonką swoją w lekarskie progi, gdzie lekarz zbadawszy Megi oszacował, iż rzeczonego dyskomfortu porodem nazwać jeszcze nie można (jak to mówią ginekolodzy: rozwarcie dość skromne ;) ), jednakowoż postęp dokonać się może w nadchodzących godzinach. W drodze powrotnej dyskomfort Megi przybierał na sile tak, że po powrocie do domu okazało się, iż jest on regularny, co cztery minuty i okraszony dość silnym, jak na kobietę, uściskiem dłoni, który niemalże miażdżył palce (co Vince odnotował w swym kajeciku jako skurcz mocny ;P). Zarządził więc Vince stanowczo ewakuację i odprowadził małżonkę swoją pod prysznic, aby nieco ulżyć jej cierpieniom.

Dokładnie w południe ich oczom ukazały się otwierane automatycznie drzwi położniczej izby przyjęć, gdzie już przebywało kilka ciężarnych. Po krótkim wstępie wędrowała już Megi korytarzem szpitalnym ku gabinetowi zabiegowemu, w którym to lekarz orzekł pierwsze dopiero porodu podrygi i zalecił odczekanie swego na sali przedporodowej w towarzystwie dziarsko pykającego dźwięku KTG. Vinca zaś na ten czas odesłano do domu tłumacząc, iż wiele jeszcze wody w rzece upłynąć może zanim wody wiadome z wiadomego miejsca odpłyną i narodziny się rozpoczną. Pojechał więc on psem się wspólnym zająć i o obiad własny się zatroszczyć. Nie minęła jednak godzina, kiedy zadzwonił telefon mobilny, a w słuchawce Megi głos oznajmił, że jednak już czas i przyjechać należy.

Albowiem kiedy podczas pomiaru KTG dyskomfort przeobraził się w regularne i dość uciążliwe (coś w stylu o-żesz-qwa-bo-nie-wierzę) skurcze, położna dopomogła Megi w zawleczeniu się do gabinetu zabiegowego, gdzie orzeczono, iż dotychczas raczej skromne rozwarcie nieco się ośmieliło (7!).  Oddelegowano zatem Megi ponownie pod prysznic, gdzie w zastępstwie za cwałującego niczym Walkirie małżonka była jedna z położnych. Na szczęście dla szpitalnego budżetu prysznic nie był zbyt długi, gdyż prędko okazało się, że należy już udać się na salę porodową. Tamże uległa położna skamleniu Megi o ZOPa* i po anestezjologa posłać kazała. Tenże (w przeciwieństwie do Kolegi Małżonka) przybieżył czym prędzej, a zajrzawszy we wiadome miejsce orzekł, że na ZOPa już za późno, bo oto syn u bram!

Zleciały się na to całe zastępy personelu medycznego i niczym w serialu obyczajowym zaordynowały: Teraz będziemy przeć! Skoro więc kazali, to i trzeba było. Tym sposobem, zaledwie pięć minut później uszom wszelakim, jak porodówka długa i szeroka, dał się słyszeć ryk Pana Tadeusza zwanego dalej Tedem. W tymże również momencie położna oświecona genialnym pomysłem udała się na korytarz, aby zbadać, czy przypadkiem Kolega Małżonek na korytarzu nie wyczekuje. Po chwili wkroczył i on do sali narodzin by, niczym samuraj, jednym cięciem pępowinę przeciąć.

I tak to właśnie z narodzinami Teda było.

www.flickr.com


#wedidit          #mamdziecko



*efłajaj: ZOP = znieczulenie zewnątrzoponowe