środa, 30 grudnia 2015

Srebrne Usta 2015!

Mężczyźni w mojej rodzinie mają status srebrnoustych ;)

Mój własny, prywatny ojciec, który zapytany o zlokalizowanie garnków w kuchni, udziela odpowiedzi w stylu: "Zapewne na swoim miejscu..." Tenże sam ojciec przy wigilijnym stole zaniepokojony przez własną małżonkę, a moją rodzoną matkę, że oto w kuchni coś gra... Jakby telefon... Zwrócił się do niej słowami: "To radio. Gdybyś częściej bywała w kuchni, to byś wiedziała!"

Proszę Państwa, brawka!

Tymczasem kolej na mojego ukochanego szwagra, który niespełna miesiąc po zaślubinach podczas jakiejś wesołej imprezki rzekł do mej siostry tymi słowy: "Ty to jesteś... Japa ci się nie zamyka, mózg ci się wyłączył... "

Tadaam!

Wreszcie kolej na mojego osobistego kolegę małżonka, który podczas świąt zapytany, dlaczego wciąż przestawia nowy toster w kartonie z jednego miejsca na drugie, odpowiedział: "Otworzyłem karton, zobaczyłem papiery i go zamknąłem "

Benc!

www.desitattoos.com

sobota, 26 grudnia 2015

Magia Świąt


Zaczęło się od tego, że ktoś (zdaje się, że to była moja ukochana, rodzona siostra, ale pewna nie jestem, więc nie rzucam tutaj wyroków ;P), jakiś tydzień przed świętami wspomniał, że podobno wigilia jest najbardziej stresującym dniem w roku ;) Vince, nadworny Grinch mojej osobistej rodziny, podchwycił to od razu i zaczął knuć teorie spiskowe. Ja natomiast zapierając się nogami i rękoma próbowałam mu to wyperswadować. 
www.czytac-to-zyc-podwojnie.blogspot.com

Przecież w te święta stołujemy się u rodziny, udało nam się zerwać z tradycją WIELKICH PORZĄDKÓW ŚWIĄTECZNYCH (które w moim królestwie ChPD przejawiają się myciem okien, a tego przecież ciężarówkom zabraniają  przepisy BHP ;)). Sprawy kuchenne były ogarnięte, więc czym tu się martwić?! Na dodatek jedna z koleżanek w pracy stwierdziła, że ciężarne święta są takie magiczne... 

W sumie to rzeczywiście. Już dwa tygodnie wcześniej piłowałam świąteczne piosenki i musiałam się mocno powstrzymywać, żeby nie wysłać Vinca po choinkę do piwnicy!

W końcu jednak nadszedł ten dzień i się zaczęło... 

Na początku złapałam się na tym, że nadaję kierowcom na parkingu fizjologiczne przydomki. No ale jeśli zdrowy, w pełni sprawny mężczyzna parkuje swojego krosołwera w gazie zajmując półtora miejsca parkingowego, to w sumie sam się o to prosi.


Jednak potem było już tylko gorzej... Nim na niebie rozbłysła pierwsza gwiazdka, pokłóciliśmy się z Vincem z milion razy (w tym również o sposób układania wypranej pościeli w szafie). On wygłosił kilka ciekawych teorii, ja w odpowiedzi zakomunikowałam, że nie jadę z nim na wigilię do ukochanych teściów (przy czym chyba nie trudno się domyślić, że słowo ukochanych zastąpiłam innym przymiotnikiem, a w komunikacie zawarłam jeszcze kilka przerywników). Vince w odwecie postanowił ochłonąć poza domem, za co spotkała go zasłużona kara. No bo kto jedzie w wigilię na myjnie?!

Kiedy już byłam w połowie podziału majątku, skłonna wyguglować nazwisko dobrego adwokata rozwodowego, Vince wrócił i wydarzył się wigilijny cud

Udało się nam jakoś opanować sytuację :D

www.pixabay.com

Potem było już tylko świąteczne obżarstwo, śmiech, wiosenne spacery oraz, w przypadku Vinca, praca ;)


Taka to jest MAGIA ŚWIĄT ;)

niedziela, 20 grudnia 2015

Chimichanga!

www.time.com

Trochę wstyd się przyznać, ale słysząc tą nazwę długo myślałam, że to potrawa zza wielkiego muru. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że to jednak danie z gatunku tex-mex ;)
Tak, czy inaczej, pewnego dnia postanowiłam je przyrządzić, a że wszystkim smakowało i nikt nie zszedł, raczę kolegę małżonka od czasu do czasu tą potrawą :D Poniżej zamieszczam przepis, który może odbiegać nieco od oryginału, ale nam smakuje :)

Składniki:
- 600g mielonego mięsa wołowego
- 1/2 lub cała papryczka chili
- 1 czerwona cebula
- 1 i 1/2 puszki czerwonej fasoli
- słoik lub puszka pomidorów
- olej
- sól i pieprz
- 1/2 szklanki wina (czerwone, wytrawne)
- 2 opakowania średnich tortilli (po 8 sztuk)
- kwaśna śmietana lub jogurt grecki
- salsa pomidorowa (łagodna lub ostra - up to you)
- 200-300 g sera żółtego startego na dużych oczkach

* Ja dodałam również dwie łyżeczki przyprawy Kotany do chili con carne

!składniki wystarczą na przygotowanie ok 16 placków, czyli porcji dla ok 4-5 osób ;) !

Przygotowanie:

Na patelni podsmażamy posiekaną cebulkę i dodajemy przyprawione solą i pieprzem mięso mielone. Nie ma co przeginać z pieprzem, bo w zanadrzu mamy jeszcze chili i przyprawę :)

Kiedy mięso się podsmaża, drobno kroimy chili. Moje było dość duże, więc wykorzystałam połowę. Wychodzę bowiem z założenia, że ostrości zawsze można dodać, ale ciężko już ją odjąć ;)
Następnie dodajemy papryczkę, fasolę i pomidory. Dosypujemy przyprawę i dusimy na patelni na małym ogniu.


Po około 5-10 minutach dolewamy wina (kierowcy i ciężarówki, nie lękajcie się, albowiem alkohol z dania wyparuje pozostawiając jedynie wyśmienity smaczek ;) ). Dalej dusimy około 5 minut.
Po tym czasie zdejmujemy pokrywę patelni i odparowujemy nadmiar płynów (w Masterchefie mówią na to chyba redukcja). Redukujemy zatem jakieś kolejne 15-20 minut, od czasu do czasu mieszając, żeby się nie przypaliło.

Tadam! Mięso gotowe :D Dalej jedziemy z podawaniem :)




Mięso rozkładany na tortilli, posypujemy żółtym serem i zawijamy. Następnie podsmażamy na patelni (podobnie jak krokiety) z obu stron. Podajemy ciepłe (choć na zimno też są zjadliwe :) ), z kleksem jogurtu/ śmietany, salsy albo jednego i drugiego :)



SMACZNEGO GRINGOS! :P

niedziela, 13 grudnia 2015

Pani nauczycielka

www.mojaosswiata.wordpress.com


Zbliżają się święta, więc pewnie niedługo się zacznie ;) Dowiem się z mediów jaką to mam pracę ciekawą, ilu leniwych kolegów, ile kasy, no i przede wszystkim, ile WOLNEGO :D
To, razem z pewnym listem opublikowanym na portalu Mamadu skłoniło mnie do napisania tego posta.

W liście jedna z czytelniczek żali się na wiele rzeczy, między innymi na to, że wstyd jej się przyznać do tego, że jest nauczycielką... A mi mama zawsze powtarzała, że wstyd to kraść i że żadna praca nie hańbi, więc nie do końca mogłam sobie to wszystko w głowie pomieścić...

Po pierwsze, nikt mi nie trzymał pistoletu przy skroni, kiedy podejmowałam decyzję o wyborze zawodu. Moim zdaniem do każdej pracy oprócz odpowiednich kwalifikacji i umiejętności trzeba mieć jeszcze chęci, jednak to jest dość specyficzna branża i jeśli ktoś robi to bez większej ochoty, to musi mieć bardzo silną psychikę, bo inaczej zostanie zjedzony razem z butami. Głównie przez swoje własne frustracje. Nie twierdzę też, że trzeba być też nie wiadomo jakim zapaleńcem, bo po pierwsze nadgorliwców raczej nikt nie lubi, a po drugie trzeba mieć swoje życie po pracy. To się chyba fachowo nazywa balans ;) 

Należę też do ludzi, którzy wyznają zasadę, że człowiek nie jest przykuty łańcuchem do swojej roli społecznej, kariery, czy czegokolwiek w życiu. Raczej jest to kwestia wyboru. Więc jeśli wybór ten okaże się nietrafiony, to nie widzę sensu w trwaniu przy nim dla zasady. Wiem o czym mówię, bo moja pierwsza praca w szkole okazała się (delikatnie mówiąc) niewypałem. Był szok, krew, pot i łzy, czyli generalnie normalka w pierwszej pracy, a jednak brakowało mi czegoś pozytywnego. Postanowiłam więc zmienić pracę i z perspektywy czasu muszę przyznać, że sie opłacało!

Apropos opłacało ;) Wynagrodzenie nauczycieli nie jest tajemnicą Sagali, mimo to narosły wokół niego dzikie legendy. O konkretnych kwotach można sobie przeczytać choćby w internecie, jendak nie mam tutaj na myśli forów, portali internetowych, czy wydaniach gazet. Rzetelnych informacji w tej kwestii dostarczą oficjalne tabele wynagrodzeń i biuletyny informacji publicznej. Zatem enjoy! Przy okazji batalii o nauczycielskie wynagrodzenie często wspomina się, że sama pensja to nie wszystko, są jeszcze różne dodatki. Jednak, nie czarujmy się, druga pensja to to nie jest, a poza tym, nie każdemu się należy. Inna sprawa jest też taka, że nigdy nikomu premii, trzynastek, czternastek i innych nie wyliczam ;) Ale wiadomo, dla jednych pensja nauczyciela to suma bajońska, dla innych nędzny ochłap. Dla mnie jest ok (chociaż wiadomo, że kasy i obuwia nigdy nie jest za dużo ;) ) i choć daleko jej do średniej krajowej, to nie zmienia faktu, że wiedziałam, na co się piszę ;)

Skoro już brniemy w tematy drażliwe, otrzyjmy się i o ten... Otóż, moi państwo, pensum nauczyciela wynosi 40 godzin tygodniowo. W skład tego wchodzi 18 godzin do przepracowania przy tzw tablicy oraz 2 godziny wynikające z artykułu 42 Karty Nauczyciela, co daje razem godzin 20. Ale to też nie zawsze. Nauczyciele przedszkola pracują w wymiarze 22 i 25 godzin tygodniowo. Reszta to tak zwana praca własna, przygotowanie materiałów, sprawdzanie testów, kursy, szkolenia, konferencje, rady pedagogiczne, konsultacje, zebrania z rodzicami i sprawy organizacyjne. Oczywiście, nie ukrywam, że super jest kończyć zajęcia wcześniej, ale nie zawsze tak jest, czasem trzeba zostać dłużej, czasem nawet do wieczora. A urlop? Sześć tygodni w wakacje i dwa tygodnie w ferie. Super, prawda? Jedyny problem w tym, że nie zależy on ode mnie. Są marne szanse, że załapię się na ciekawą ofertę last minute , czy super ceny w marcu albo październiku. To także więcej niż pewne, że ominą mnie rozpoczęcia i zakończenia roku w przedszkolu i szkole mojego syna, bo na ogół trudno jest być w dwóch miejscach na raz ;) Ale znów: nie ja pierwsza i nie ostatnia. Taka praca ;)

Ogólnie rzecz biorąc, dużo czasu spędzam w pracy, nawet jeśli nie fizycznie, to psychicznie. Nawet teraz zastanawiam się, czy dobrze przygotowałam uczniów do sprawdzianu, czy wyjdzie nam przedstawienie, czy wyjaśniłam wszystko rodzicom...?

Wiadomo, że ludzie są różni. Różne są dzieci, różni są też rodzice, ale i różni są nauczyciele. Jak w każdym zawodzie, jedni radzą sobie lepiej, inni gorzej. Wyznaję raczej zasadę środka i nie jestem zwolennikiem ani teorii, że nauczyciel to wyrobnik i służący na łasce państwa, który musi się użerać z obcymi dzieciakami. Daleko mi też do ideału misjonarza, który wyrzeka się dóbr wszelkich i cały swój majątek przeznacza na rzecz niesienia kaganka oświaty... Jestem po prostu człowiekiem, który ma to szczęście, że robi to, co lubi i jeszcze mu za to płacą :)

www.mojaosswiata.wordpress.com

Z przymrużeniem oka ;) Wybaczcie, ale nie mogłam się oprzeć ;)

I tak najfajniejsze momenty mojej pracy są wtedy, kiedy spaceruję sobie w galerii handlowej i nagle jedno z moich dzieci biegnie do mnie z uśmiechem  w towarzystwie głośnego Heeeloooł!  :)

czwartek, 3 grudnia 2015

Matko kochana!

www.galerialawenda.pl


Na nieco ponad miesiąc przed pójściem na urlop postanowiłam jechać z dzieciakami na biwak! A co mi tam! Brzuch jeszcze nie taki duży, więc można. Poza tym lubię te moje dzieciaki, chociaż mają ogromny potencjał i potrafią krwi napsuć ;) Do tego nie jedziemy jakoś specjalnie daleko (właściwie nawet nie ruszamy się z miasta :P), więc jadę! 

Dzieciaki w pełnej ekscytacji, bo to biwak z noclegiem, więc frajda ogromna. Niestety nie dla wszystkich. Kilka dni przed biwakiem jedna z mam bije na alarm. Okazuje się, że oto ona właśnie musi koniecznie jechać z nami, bo inaczej jej syn nie będzie chciał zostać na noc. Z mojej strony pojawia się szok i niedowierzanie, bo przecież Młody ma już prawie dziesięć lat. Jednak okazuje się, że taki jest fakt i mimo tego że dziecię doskonale ogarnia ileśtam poziomów w GTA (zdaje się, że PEGI 18 to tylko ogólne wytyczne ;) ), zna położenie planet w Układzie Słonecznym i kilka innych głupot bez znaczenia, to samo spać nie będzie... 


Cóż, jak pokazało życie, jednak spało, ale mama zużyła chyba przy tym całą buteleczkę nerwosolu, czy jakiegoś innego specyfiku na ukojenie nerwów ;)
Po wszystkim, rano, kiedy odśpiewałyśmy z koleżanką nad Młodym peany na cześć jego odwagi i męstwa, on był bardzo zdziwiony i nie za bardzo wiedział, o co ten cały krzyk ;) 


Jaki z tego morał? Moim zdaniem dość prosty: to nie dziecko ma problem ze spaniem bez mamy, tylko mama ma problem... Na pewno ma ku temu swoje powody i na pewno sytuacja jest bardziej złożona niż może się wydawać, ale... Przecież matka nie może całe życie trzymać swojego dziecka za rękę. Oczywiście, że łatwo mi mówić, bo mój syn jest zaledwie średniej wielkości bananem wierzgającym w moim brzuchu. Mimo wszystko wiem, że już nie długo to się skończy, więc już teraz stoczyłam ze sobą wewnętrzną dyskusję i zapowiedziałam Vincowi, że jeśli zauważy u mnie przerastający syndrom matki-kwoki, ma mnie natychmiast pacnąć w łeb!


Życia za nikogo nie przeżyję, nawet za swojego Teda i wiem, że będę musiała patrzeć na to, jak mniej lub bardziej sprawnie radzi sobie beze mnie, bez NAS. Na pewno nie będzie lekko, ale mam nadzieję, że damy radę :D

www.pixabay.com