środa, 30 grudnia 2015

Srebrne Usta 2015!

Mężczyźni w mojej rodzinie mają status srebrnoustych ;)

Mój własny, prywatny ojciec, który zapytany o zlokalizowanie garnków w kuchni, udziela odpowiedzi w stylu: "Zapewne na swoim miejscu..." Tenże sam ojciec przy wigilijnym stole zaniepokojony przez własną małżonkę, a moją rodzoną matkę, że oto w kuchni coś gra... Jakby telefon... Zwrócił się do niej słowami: "To radio. Gdybyś częściej bywała w kuchni, to byś wiedziała!"

Proszę Państwa, brawka!

Tymczasem kolej na mojego ukochanego szwagra, który niespełna miesiąc po zaślubinach podczas jakiejś wesołej imprezki rzekł do mej siostry tymi słowy: "Ty to jesteś... Japa ci się nie zamyka, mózg ci się wyłączył... "

Tadaam!

Wreszcie kolej na mojego osobistego kolegę małżonka, który podczas świąt zapytany, dlaczego wciąż przestawia nowy toster w kartonie z jednego miejsca na drugie, odpowiedział: "Otworzyłem karton, zobaczyłem papiery i go zamknąłem "

Benc!

www.desitattoos.com

sobota, 26 grudnia 2015

Magia Świąt


Zaczęło się od tego, że ktoś (zdaje się, że to była moja ukochana, rodzona siostra, ale pewna nie jestem, więc nie rzucam tutaj wyroków ;P), jakiś tydzień przed świętami wspomniał, że podobno wigilia jest najbardziej stresującym dniem w roku ;) Vince, nadworny Grinch mojej osobistej rodziny, podchwycił to od razu i zaczął knuć teorie spiskowe. Ja natomiast zapierając się nogami i rękoma próbowałam mu to wyperswadować. 
www.czytac-to-zyc-podwojnie.blogspot.com

Przecież w te święta stołujemy się u rodziny, udało nam się zerwać z tradycją WIELKICH PORZĄDKÓW ŚWIĄTECZNYCH (które w moim królestwie ChPD przejawiają się myciem okien, a tego przecież ciężarówkom zabraniają  przepisy BHP ;)). Sprawy kuchenne były ogarnięte, więc czym tu się martwić?! Na dodatek jedna z koleżanek w pracy stwierdziła, że ciężarne święta są takie magiczne... 

W sumie to rzeczywiście. Już dwa tygodnie wcześniej piłowałam świąteczne piosenki i musiałam się mocno powstrzymywać, żeby nie wysłać Vinca po choinkę do piwnicy!

W końcu jednak nadszedł ten dzień i się zaczęło... 

Na początku złapałam się na tym, że nadaję kierowcom na parkingu fizjologiczne przydomki. No ale jeśli zdrowy, w pełni sprawny mężczyzna parkuje swojego krosołwera w gazie zajmując półtora miejsca parkingowego, to w sumie sam się o to prosi.


Jednak potem było już tylko gorzej... Nim na niebie rozbłysła pierwsza gwiazdka, pokłóciliśmy się z Vincem z milion razy (w tym również o sposób układania wypranej pościeli w szafie). On wygłosił kilka ciekawych teorii, ja w odpowiedzi zakomunikowałam, że nie jadę z nim na wigilię do ukochanych teściów (przy czym chyba nie trudno się domyślić, że słowo ukochanych zastąpiłam innym przymiotnikiem, a w komunikacie zawarłam jeszcze kilka przerywników). Vince w odwecie postanowił ochłonąć poza domem, za co spotkała go zasłużona kara. No bo kto jedzie w wigilię na myjnie?!

Kiedy już byłam w połowie podziału majątku, skłonna wyguglować nazwisko dobrego adwokata rozwodowego, Vince wrócił i wydarzył się wigilijny cud

Udało się nam jakoś opanować sytuację :D

www.pixabay.com

Potem było już tylko świąteczne obżarstwo, śmiech, wiosenne spacery oraz, w przypadku Vinca, praca ;)


Taka to jest MAGIA ŚWIĄT ;)

niedziela, 20 grudnia 2015

Chimichanga!

www.time.com

Trochę wstyd się przyznać, ale słysząc tą nazwę długo myślałam, że to potrawa zza wielkiego muru. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że to jednak danie z gatunku tex-mex ;)
Tak, czy inaczej, pewnego dnia postanowiłam je przyrządzić, a że wszystkim smakowało i nikt nie zszedł, raczę kolegę małżonka od czasu do czasu tą potrawą :D Poniżej zamieszczam przepis, który może odbiegać nieco od oryginału, ale nam smakuje :)

Składniki:
- 600g mielonego mięsa wołowego
- 1/2 lub cała papryczka chili
- 1 czerwona cebula
- 1 i 1/2 puszki czerwonej fasoli
- słoik lub puszka pomidorów
- olej
- sól i pieprz
- 1/2 szklanki wina (czerwone, wytrawne)
- 2 opakowania średnich tortilli (po 8 sztuk)
- kwaśna śmietana lub jogurt grecki
- salsa pomidorowa (łagodna lub ostra - up to you)
- 200-300 g sera żółtego startego na dużych oczkach

* Ja dodałam również dwie łyżeczki przyprawy Kotany do chili con carne

!składniki wystarczą na przygotowanie ok 16 placków, czyli porcji dla ok 4-5 osób ;) !

Przygotowanie:

Na patelni podsmażamy posiekaną cebulkę i dodajemy przyprawione solą i pieprzem mięso mielone. Nie ma co przeginać z pieprzem, bo w zanadrzu mamy jeszcze chili i przyprawę :)

Kiedy mięso się podsmaża, drobno kroimy chili. Moje było dość duże, więc wykorzystałam połowę. Wychodzę bowiem z założenia, że ostrości zawsze można dodać, ale ciężko już ją odjąć ;)
Następnie dodajemy papryczkę, fasolę i pomidory. Dosypujemy przyprawę i dusimy na patelni na małym ogniu.


Po około 5-10 minutach dolewamy wina (kierowcy i ciężarówki, nie lękajcie się, albowiem alkohol z dania wyparuje pozostawiając jedynie wyśmienity smaczek ;) ). Dalej dusimy około 5 minut.
Po tym czasie zdejmujemy pokrywę patelni i odparowujemy nadmiar płynów (w Masterchefie mówią na to chyba redukcja). Redukujemy zatem jakieś kolejne 15-20 minut, od czasu do czasu mieszając, żeby się nie przypaliło.

Tadam! Mięso gotowe :D Dalej jedziemy z podawaniem :)




Mięso rozkładany na tortilli, posypujemy żółtym serem i zawijamy. Następnie podsmażamy na patelni (podobnie jak krokiety) z obu stron. Podajemy ciepłe (choć na zimno też są zjadliwe :) ), z kleksem jogurtu/ śmietany, salsy albo jednego i drugiego :)



SMACZNEGO GRINGOS! :P

niedziela, 13 grudnia 2015

Pani nauczycielka

www.mojaosswiata.wordpress.com


Zbliżają się święta, więc pewnie niedługo się zacznie ;) Dowiem się z mediów jaką to mam pracę ciekawą, ilu leniwych kolegów, ile kasy, no i przede wszystkim, ile WOLNEGO :D
To, razem z pewnym listem opublikowanym na portalu Mamadu skłoniło mnie do napisania tego posta.

W liście jedna z czytelniczek żali się na wiele rzeczy, między innymi na to, że wstyd jej się przyznać do tego, że jest nauczycielką... A mi mama zawsze powtarzała, że wstyd to kraść i że żadna praca nie hańbi, więc nie do końca mogłam sobie to wszystko w głowie pomieścić...

Po pierwsze, nikt mi nie trzymał pistoletu przy skroni, kiedy podejmowałam decyzję o wyborze zawodu. Moim zdaniem do każdej pracy oprócz odpowiednich kwalifikacji i umiejętności trzeba mieć jeszcze chęci, jednak to jest dość specyficzna branża i jeśli ktoś robi to bez większej ochoty, to musi mieć bardzo silną psychikę, bo inaczej zostanie zjedzony razem z butami. Głównie przez swoje własne frustracje. Nie twierdzę też, że trzeba być też nie wiadomo jakim zapaleńcem, bo po pierwsze nadgorliwców raczej nikt nie lubi, a po drugie trzeba mieć swoje życie po pracy. To się chyba fachowo nazywa balans ;) 

Należę też do ludzi, którzy wyznają zasadę, że człowiek nie jest przykuty łańcuchem do swojej roli społecznej, kariery, czy czegokolwiek w życiu. Raczej jest to kwestia wyboru. Więc jeśli wybór ten okaże się nietrafiony, to nie widzę sensu w trwaniu przy nim dla zasady. Wiem o czym mówię, bo moja pierwsza praca w szkole okazała się (delikatnie mówiąc) niewypałem. Był szok, krew, pot i łzy, czyli generalnie normalka w pierwszej pracy, a jednak brakowało mi czegoś pozytywnego. Postanowiłam więc zmienić pracę i z perspektywy czasu muszę przyznać, że sie opłacało!

Apropos opłacało ;) Wynagrodzenie nauczycieli nie jest tajemnicą Sagali, mimo to narosły wokół niego dzikie legendy. O konkretnych kwotach można sobie przeczytać choćby w internecie, jendak nie mam tutaj na myśli forów, portali internetowych, czy wydaniach gazet. Rzetelnych informacji w tej kwestii dostarczą oficjalne tabele wynagrodzeń i biuletyny informacji publicznej. Zatem enjoy! Przy okazji batalii o nauczycielskie wynagrodzenie często wspomina się, że sama pensja to nie wszystko, są jeszcze różne dodatki. Jednak, nie czarujmy się, druga pensja to to nie jest, a poza tym, nie każdemu się należy. Inna sprawa jest też taka, że nigdy nikomu premii, trzynastek, czternastek i innych nie wyliczam ;) Ale wiadomo, dla jednych pensja nauczyciela to suma bajońska, dla innych nędzny ochłap. Dla mnie jest ok (chociaż wiadomo, że kasy i obuwia nigdy nie jest za dużo ;) ) i choć daleko jej do średniej krajowej, to nie zmienia faktu, że wiedziałam, na co się piszę ;)

Skoro już brniemy w tematy drażliwe, otrzyjmy się i o ten... Otóż, moi państwo, pensum nauczyciela wynosi 40 godzin tygodniowo. W skład tego wchodzi 18 godzin do przepracowania przy tzw tablicy oraz 2 godziny wynikające z artykułu 42 Karty Nauczyciela, co daje razem godzin 20. Ale to też nie zawsze. Nauczyciele przedszkola pracują w wymiarze 22 i 25 godzin tygodniowo. Reszta to tak zwana praca własna, przygotowanie materiałów, sprawdzanie testów, kursy, szkolenia, konferencje, rady pedagogiczne, konsultacje, zebrania z rodzicami i sprawy organizacyjne. Oczywiście, nie ukrywam, że super jest kończyć zajęcia wcześniej, ale nie zawsze tak jest, czasem trzeba zostać dłużej, czasem nawet do wieczora. A urlop? Sześć tygodni w wakacje i dwa tygodnie w ferie. Super, prawda? Jedyny problem w tym, że nie zależy on ode mnie. Są marne szanse, że załapię się na ciekawą ofertę last minute , czy super ceny w marcu albo październiku. To także więcej niż pewne, że ominą mnie rozpoczęcia i zakończenia roku w przedszkolu i szkole mojego syna, bo na ogół trudno jest być w dwóch miejscach na raz ;) Ale znów: nie ja pierwsza i nie ostatnia. Taka praca ;)

Ogólnie rzecz biorąc, dużo czasu spędzam w pracy, nawet jeśli nie fizycznie, to psychicznie. Nawet teraz zastanawiam się, czy dobrze przygotowałam uczniów do sprawdzianu, czy wyjdzie nam przedstawienie, czy wyjaśniłam wszystko rodzicom...?

Wiadomo, że ludzie są różni. Różne są dzieci, różni są też rodzice, ale i różni są nauczyciele. Jak w każdym zawodzie, jedni radzą sobie lepiej, inni gorzej. Wyznaję raczej zasadę środka i nie jestem zwolennikiem ani teorii, że nauczyciel to wyrobnik i służący na łasce państwa, który musi się użerać z obcymi dzieciakami. Daleko mi też do ideału misjonarza, który wyrzeka się dóbr wszelkich i cały swój majątek przeznacza na rzecz niesienia kaganka oświaty... Jestem po prostu człowiekiem, który ma to szczęście, że robi to, co lubi i jeszcze mu za to płacą :)

www.mojaosswiata.wordpress.com

Z przymrużeniem oka ;) Wybaczcie, ale nie mogłam się oprzeć ;)

I tak najfajniejsze momenty mojej pracy są wtedy, kiedy spaceruję sobie w galerii handlowej i nagle jedno z moich dzieci biegnie do mnie z uśmiechem  w towarzystwie głośnego Heeeloooł!  :)

czwartek, 3 grudnia 2015

Matko kochana!

www.galerialawenda.pl


Na nieco ponad miesiąc przed pójściem na urlop postanowiłam jechać z dzieciakami na biwak! A co mi tam! Brzuch jeszcze nie taki duży, więc można. Poza tym lubię te moje dzieciaki, chociaż mają ogromny potencjał i potrafią krwi napsuć ;) Do tego nie jedziemy jakoś specjalnie daleko (właściwie nawet nie ruszamy się z miasta :P), więc jadę! 

Dzieciaki w pełnej ekscytacji, bo to biwak z noclegiem, więc frajda ogromna. Niestety nie dla wszystkich. Kilka dni przed biwakiem jedna z mam bije na alarm. Okazuje się, że oto ona właśnie musi koniecznie jechać z nami, bo inaczej jej syn nie będzie chciał zostać na noc. Z mojej strony pojawia się szok i niedowierzanie, bo przecież Młody ma już prawie dziesięć lat. Jednak okazuje się, że taki jest fakt i mimo tego że dziecię doskonale ogarnia ileśtam poziomów w GTA (zdaje się, że PEGI 18 to tylko ogólne wytyczne ;) ), zna położenie planet w Układzie Słonecznym i kilka innych głupot bez znaczenia, to samo spać nie będzie... 


Cóż, jak pokazało życie, jednak spało, ale mama zużyła chyba przy tym całą buteleczkę nerwosolu, czy jakiegoś innego specyfiku na ukojenie nerwów ;)
Po wszystkim, rano, kiedy odśpiewałyśmy z koleżanką nad Młodym peany na cześć jego odwagi i męstwa, on był bardzo zdziwiony i nie za bardzo wiedział, o co ten cały krzyk ;) 


Jaki z tego morał? Moim zdaniem dość prosty: to nie dziecko ma problem ze spaniem bez mamy, tylko mama ma problem... Na pewno ma ku temu swoje powody i na pewno sytuacja jest bardziej złożona niż może się wydawać, ale... Przecież matka nie może całe życie trzymać swojego dziecka za rękę. Oczywiście, że łatwo mi mówić, bo mój syn jest zaledwie średniej wielkości bananem wierzgającym w moim brzuchu. Mimo wszystko wiem, że już nie długo to się skończy, więc już teraz stoczyłam ze sobą wewnętrzną dyskusję i zapowiedziałam Vincowi, że jeśli zauważy u mnie przerastający syndrom matki-kwoki, ma mnie natychmiast pacnąć w łeb!


Życia za nikogo nie przeżyję, nawet za swojego Teda i wiem, że będę musiała patrzeć na to, jak mniej lub bardziej sprawnie radzi sobie beze mnie, bez NAS. Na pewno nie będzie lekko, ale mam nadzieję, że damy radę :D

www.pixabay.com

niedziela, 22 listopada 2015

Rainbow Baby

www.keepcalm-o-matic.co.uk

Jest druga połowa listopada, w telewizorni hucznie wybrzmiewają kolędy i inne Christmas Songi ;) Hipermarkety zasypują mnie tonami makulatury, spośród której powinnam już wybierać świąteczne prezenty. Pod galerią stoi już choinka i lada dzień rozświetli się zimowa iluminacja na starym mieście...

W tak pięknym świątecznym klimacie przyszło nam z kolegą małżonkiem oczekiwać na połówkowe USG, które miało odsłonić przed nami tajemnicę Sagali pod tytułem: Chłopiec, czy dziewczynka? ;) W pracy zdania podzielone, w rodzinie jakby mniej, chiński kalendarz dołożył swoje, ale tylko lekarz prawdę ci powie!

Wygląda na to, że będzie chłopak.- te słowa wywołały u mnie uśmiech ogromny jak księżyc pod tyłkiem pana Twardowskiego. Wiedziałam! Po prostu czułam to! Test z matczynej intuicji zdany na piątkę, certyfikat dostanę po ukończeniu dożywotniego kursu ;P 
www.pixabay.com

Warning! Przed przeczytaniem dalszej części przestrzegam, gdyż może być ona gęsto usłana ckliwymi frazesami! 

Wracając od lekarza na niebie zobaczyłam tęczę (tak, tęczę i tak, w listopadzie). Nie chodzi tu wcale o to, że jestem jakąś fanką znaków, czy coś w tym stylu, a jednak uśmiechnęłam się. Przypomniało mi się, że przecież mój syn będzie tak zwanym Rainbow Baby . Nie ma dnia, w którym bym nie myślała o moim pierwszym dziecku. Zwłaszcza w listopadzie, bo to właśnie na trzeciego listopada przewidywany był termin. Być może dlatego czasem łapię się na tym, że zastanawiam się, jak by to wszystko wyglądało, gdyby sprawy potoczyły się inaczej... Jednak ponieważ nie jestem z tych, którzy lubują się w dywagacjach z cyklu: co by było, gdyby, szybko ląduję w sprawach teraźniejszych ;) Mimo wszystko podczas każdej wizyty u lekarza towarzyszy mi to dziwne uczucie i przypominam sobie ten strach, z którym siedziałam w poczekalni pierwszego kwietnia. Mimo, że teraz wszystko jest w porządku, za każdym razem, kiedy Pan Doktor marszczy brwi przed monitorem USG, wraca do mnie to okropne uczucie, że coś jest nie tak... Na szczęście jednak zawsze udaje mi się jakoś odpędzić te głupie uczucia, a Pan Doktor zawsze z uśmiechem zapewnia mnie, że wszystko jest w najlepszym porządku.

Mimo wszystko uważam się za ogromną szczęściarę :D Bardzo się cieszę, że Ted jest z nami :) Takie nasze małe Rainbow Baby :)


 www.birthwithoutfearblog.com

poniedziałek, 26 października 2015

Brudna robota

Szanowni Państwo, dziś w poście z cyklu DIY przedstawiamy przecudnej urody, hipsterski makeover balona i kawałka bawełnianego sznurka (zwanego kordonkiem) przez wtajemniczonych zwanym cottonballs :)

Uprzedzam, będzie brudno i śmierdząco i niezbyt lekko, przynajmniej na początku ;) ale efekt jest rewelacyjny!


Na początek potrzebne rzeczy:

- kordonek (jeden wystarczył na wykonanie 16 niezbyt gęsto uplecionych kulek)

- vicol (0.2 kg rozdrobnione z wodą 2:1 wystarczyło na 20 kulek) 

- balony (lepiej wykorzystać balony na wodę, ponieważ klasyczne delikatnie nadmuchane wyglądają jak łezki) 

- nożyczki (ostre, ale może niekoniecznie bardzo reprezentacyjne, bo bardzo się uświnią ;)) 

- linka i klamerki (kulki będą sobie wesoło dyndać podczas schnięcia ;) )



Produkcja cottonballsów przebiega następująco:

Krok 1: dmuchamy balony do upragnionej wielkości 
















Krok 2: nawijamy kordonek na palce. Najlepiej zawijać ósemki na kciuk i palec wskazujący. Kiedy już się z tym uporamy, staramy się za wszelką cenę nie zgubić końcówki ;) 

Krok 3: moczymy nawinięty kordonek w roztworze kleju











Krok 4: nawijamy kordonek na balon
Krok 5: kroki 2-4 powtarzamy tak długo, aż uzyskamy pożądany efekt. W zależności od koncepcji, kulki mogą być rzadko lub gęsto uplecione :D













Krok 6: czekamy aż klej wyschnie. Trochę to potrwa, ale kiedy to się stanie i kordonek się usztywni, możemy przebić balony i delikatnie wyciągamy je z bawełnianej plątaniny :)






































Krok 7: w otworkach po balonach umieszczamy lampki, zapalamy i... GOTOWE!!!



sobota, 3 października 2015

W co się bawić ... ?

 www.misiespisie.pl



Kreatywne dzieci to skarb, a ze skarbem wiadomo, co trzeba zrobić ;) Jeśli chodzi o moje osobiste dzieciństwo, to myślę, że kreatywności nie można nam odmówić. My, czyli trójka Drombo (czy ktoś to jeszcze pamięta?!) w składzie: moja młodsza siostra, kuzynka i ja. Skutkiem naszej kreatywności były, między innymi: kilogramy rozbitej, babcinej ceramiki, litry zmarnowanego płynu i mydła, smugi na kafelkach, zarwane łóżka, porysowana podłoga i fotele. Drobnych urazów oczywiście nie liczę ;) Skąd zatem te wszystkie ofiary? Są to oczywiście skutki dziecięcych zabaw :)

Babcina ceramika ucierpiała podczas zabawy w Fikusie. Zabawa ta była zainspirowana dwoma maskotkami, które dostałyśmy nie pamiętam już od kogo. W każdym razie, od początku trudno było określi przynależność gatunkową naszych maskotek. Trochę przypominały misie, trochę pieski, jednak żadna z cech nie przeważała. Maskotki zostały nazwane fikusami, z pewnością dlatego, że były fikuśne ;) Zabawa w fikusie była prosta, każda z nas była fikusiową rodziną. Miałyśmy swoje domki i naturalne bogactwa, które służyły do wymiany (fikusie nie używały pieniędzy, w ich miasteczku panował handel wymienny ;) ). Jednak w fikusie można było bawić się tylko w domu babci i dziadka. Dlaczego? Ponieważ byli oni (do dziś są!) w posiadaniu dwóch, niezbędnych do tej zabawy rzeczy! Pierwszą z nich jest czaderski (dziś hipsterski) półkotapczan, ze szklaną witryną i wspaniałą funkcją ekstra: dwoma rozkładanymi biurkami (Gimby nie znają, nie ma szans!)! Pod tymi właśnie biurkami miałyśmy swoje domki. Drugą zaś rzeczą była wspomniana już ceramika, czyli przeróżne zestawy kubeczków, filiżanek, karafek, dzbanuszków, wazonów, itp. Żadna kawa nie smakowała tak wybornie, jak nasza, wyimaginowana kawa z tamtych lat. Fikusie oczywiście miały różne przygody, co zaowocowało uszczerbkiem w domowym wyposażeniu ;) Pamiętam także, że porysowałam dziadkom płytę w półkotapczanie. Nie dało się jednak tego uniknąć, ponieważ klocki jenga służyły nam jako zapałki, a wspomniana płyta była jak wielka płyta siarkowa ;)

Fikusie :) fot. archiwum prywatne :)

Szybko okazało się, że fikusie to tylko przedbiegi ;) Jednak oprócz zabaw rodem z RPG byłyśmy także bardzo pomocne w … łazience! Kolejnym naszym wymysłem była watka-klatka (proszę docenić rym!). Watka-klatka to nic innego jak piana, do której zrobienia zużyłyśmy litry zielonego Ludwika (innego jeszcze wtedy nie było ;P) i jeszcze więcej wody. Wydaje mi się, że wszystko zaczęło się od przygotowania zwykłych baniek mydlanych. Najwyraźniej jednak szybko nas to znudziło i postanowiłyśmy zrobić wielką pianę w wannie. Wówczas któraś z nas wpadła na genialny pomysł wyszorowania płytek łazienkowych. Pamiętam, że następnego dnia rano ciocia zastanawiała się, skąd wzięły się smugi na jej jaśniutkich kafelkach… ;P Równie zastanawiająca była dla wszystkich dorosłych zagadka znikającego płynu do mycia naczyń ;)

www.pixabay.com

Myślę, że zarwana kanapa nie jest jakimś szczególnym osiągnięciem dzieciństwa. Sprężynowe tapczany i kanapy same się prosiły o skakanie na nich. My czyniłyśmy to podczas rodzinnych spotkań tak długo, dopóki ktoś z dorosłych się nie zorientował ;) Pamiętam też, że kanapy i fotele ucierpiały podczas moich zabaw z przyjaciółką z podstawówki. Bawiłyśmy się wtedy w Fort Boyard znany nam tylko z opowieści, bo pora emisji była tak późna, że nie było opcji wytrwać i obejrzeć na własne oczy ;) Wymyślałyśmy sobie różne zadania, a jednym z nich były stawy z piraniami umieszczone na podłodze pokoju. Trzeba więc było zręcznie skakać z kanapy na tapczan, fotel, krzesło, czy co tam było pod nogami, byle nie skoczyć na podłogę ;) Nic więc dziwnego, że sprężyny nie wytrzymywały… ;)


Jak już pisałam, kreatywne dzieci to skarb… Z pewnością nasze kreatywne pomysły pozbawiły naszych rodziców nie jednego włosa na głowie i nierzadko spędziły sen z powiek. Mimo wszystko, mam nadzieję, że moje dziecko będzie równie kreatywne, a mi nie pozostanie nic innego, jak porządnie ubezpieczyć mieszkanie i wprowadzić tą kreatywność na odpowiednie tory ;)
www.pixabay.com

czwartek, 27 sierpnia 2015

DYSkusja

www.pixabay.com

Wokół specyficznych trudności w uczeniu się (bo tak właśnie określa się dysleksję i jej przyjaciółki) narosło wiele pytań i wątpliwości. Skąd się biorą? Skąd (nagle) taki wysyp? Wreszcie pojawia się mój ulubiony komentarz: "Za moich czasów tego nie było! Jak komuś w szkole nie szło, to trzeba było przysiąść i się nauczyć!"

Zacznę więc od tego ostatniego:
Otóż za moich czasów, jeśli na WFie dzieciak nie zasuwał jak Perishing  i nie zmieścił się w przewidzianym ustawowo czasie, dostawał jedynkę. To samo spotkało go, kiedy nie trafił do kosza, nie zrobił w minutę pięciuset pompek, albo nie wykonał z odpowiednią gracją układu akrobatycznego. Czy to oznacza, że dziecko było niepełnosprawne? Bynajmniej! Wiadomo, że każdy jest dobry w czymś innym i nie można wymagać od niskiej osoby żeby fruwała pod koszem jak Michael Jordan. 

Podobnie jest ze specyficznymi trudnościami w nauce. Jedni mają większe możliwości, inni mniejsze.
Gwoli ścisłości: specyficzne trudności w uczeniu się to zbiór zaburzeń występujących w układzie nerwowym. Najczęściej mówi się o zaburzeniach występujących w neuroprzekaźnikach ponieważ zaburzenia dyslektyczne to zaburzenia na linii oko - ręka. Nie chodzi tutaj o niepełnosprawność, bowiem osoba z takim zaburzeniem ma na ogół sprawne ręce i dłonie. Zna doskonale wszelkiego rodzaju definicje, litery, cyfry, znaki, itp. Jednak poprzez błąd występujący w neuroprzekaźnikach nie jest w stanie poprawnie czegoś napisać, opisać, obliczyć, czy przeczytać. Nie chodzi tu tylko o błędy ortograficzne, czy przestawianie liter w wyrazach. Dyslektycy bardzo często mają ogromne problemy ze skomponowaniem dłuższej wypowiedzi pisemnej, czy ustnej. Problemy sprawia im także zapamiętywanie materiału, czy zrozumienie złożonego polecenia.

www.pixabay.com

Trudności w uczeniu się występują już u najmłodszych. Ich rezultatem może być problem z nauką czytania, a później z czytaniem ze zrozumieniem. Mają zaburzony słuch fonematyczny, czyli kłopoty z prawidłowym rozróżnieniem głosek, które pozwala składać głoski w logiczną całość (wyrazy). Problem z analizą i syntezą wyrazów (dzielenie wyrazów na sylaby oraz składanie sylab w wyrazy). Dyslektycy mogą mieć problemy z orientacją w przestrzeni (lewo-prawo, przód-tył) a także z przejrzystym pismem. 
Tyle w kwestii przebiegu dysleksji rozwojowej...

Teraz kolej na: "Za moich czasów... "
Otóż, może i za moich czasów tego nie było, ale za tych moich czasów nie było też internetu, Facebooka, smartfonów, samochodów z klimatyzacją i dronów. O selfie już nawet nie wspominam ;P Za tych samych czasów nie było także alergii, depresji, prokrastynacji i lęków. Czy to oznacza, że skoro kiedyś czegoś nie znaliśmy, to znaczy, że tak ma być teraz? Czy może tylko dlatego, że o czymś nie wiedzieliśmy albo nie umieliśmy tego zdiagnozować, to znaczy, że tego nie było? Czy postęp jest zarezerwowany tylko dla techniki i lekkiej rozrywki umysłowej?

Rozwój (na szczęście) dociera do wszystkich dziedzin nauki, również biologii, chemii i psychologii. Dzięki temu możemy dowiedzieć się więcej o tym, jak funkcjonuje nasz mózg. Możemy również dowiedzieć się, kiedy coś w nim jest nie tak. Takie życie ;)

Teraz kwestia "skąd TO się bierze...?"
Dysleksja rozwojowa może być zarówno wrodzona, jak i nabyta. Jeśli któreś z rodziców boryka się z takim zaburzeniem, istnieje prawdopodobieństwo, że ich dzieci, również spotka podobny los.
Niestety, nawet jeśli rodzice nie mieli żadnych problemów z uczniem się, nie gwarantuje to jednak, że ich dzieci również nie będą ich miały. Trudności w uczeniu  się mogą mieć także swoje źródło w zmianach anatomicznych zachodzących w okresie ciąży, porodu oraz w zmianach uwarunkowanych środowiskowo. Kiedyś doszłam do wniosku, że być może jest to cena, jaką płacimy za postęp i nasze wygodne życie.

Podobnie jak większość obecnych dwudziesto- i trzydziestolatków połowę swojego dzieciństwa spędziłam na podwórku. Biegaliśmy wtedy po drewnianych konstrukcjach i zwisaliśmy, jak małpki z metalowych drabinek. Dziś takie sprzęty są niedopuszczalne, nieatestowane i niebezpieczne! Pomogły nam one jednak stymulować rozwój. To właśnie na tych śmiertelnie niebezpiecznych drabinkach ćwiczyliśmy utrzymywanie równowagi, stymulowaliśmy błędnik i rozwijaliśmy koordynację wzrokowo - ruchową. Razem z nami rozwijały się nasze mięśnie (w tym tak ważna obręcz barkowa), a także nasz mózg! Po powrocie do domu trzeba było popracować nad motoryką małą kręcąc kurkami w kranie i myjąc ręce mydłem w kostce. Wszystkie dzieci w zerówce potrafiły wiązać buty, a jazda na rowerze bez trzymanki nie była nam obca. Niestety teraz w kranach mamy mieszadła, a mydło spływa wprost na nasze dłonie, wystarczy tylko podłożyć ją w odpowiednie miejsce. Drabinki już dawno zniknęły, sąsiedzi sumiennie pilnują, żeby dzieci nie wchodziły na trawnik (o drzewach już nie wspomnę!). Buty są na rzepy, więc nie trzeba umieć wiązać, a sztywne palce dzieci doskonale nadają się do scrollowania.
www.pixabay.com

Trudności w uczeniu się mogą przytrafić się każdemu dziecku, bez względu na jego poziom intelektualny. Jestem jak najbardziej za ich wczesnym wykrywaniem (już na pierwszym etapie edukacji można stwierdzić, czy dziecko jest zagrożone dysleksją, czy nie), jednak badania w poradni psychologiczno-pedagogicznej nie mają na celu dostarczenia rodzicom papierków, dzięki którym dziecko będzie inaczej oceniane lub będzie miało więcej czasu na sprawdzanie. Na tym papierku znajdują się bowiem nie tylko zalecenia dla nauczycieli, ale (przede wszystkim!) zalecenia dla rodziców. Skutki dysleksji rozwojowej można (i trzeba) niwelowac. W ten sposób mamy szansę wychować, zdrowe, sprawne i pewne siebie dziecko, które śmiało wkroczy w dorosłość.

http://liceum.magellanum.edu.pl

Materiał napisany na podstawie:

Jaworska M., Uczeń ze specyficznymi trudnościami w uczeniu się na lekcji języka obcego a ocenianie. Języki Obce w Szkole, 2012

www.ptd.edu.pl 

środa, 12 sierpnia 2015

Pamiętnik z czekania cz. III

www.pixabay.com

Dzień 8.

Drogi pamiętniczku…
dziś mam ewidentnie dobry dzień :) Udało nam się zarezerwować pokój nad morzem :D Jest szansa, że tam się trochę ogarnę i wyluzuję :) Morze jest super! W ogóle (zupełnie nie wiem, dlaczego) zbiorniki wodne działają na mnie bardzo relaksująco. Niedawno byliśmy z kolegą małżonkiem w domku nad jeziorem i było bajecznie. Być może jest tak, że woda wyciąga ze mnie stres ;)


Dzień 9.

Drogi pamiętniczku…
jestem na fali! Dziś są urodziny mojej ukochanej Siostruni! Będzie impreza :D Od rana głowę zaprząta mi tylko to (no może jeszcze parę innych spraw, ale to najbardziej). Szykujemy dla niej prezent-niespodziankę. Na pewno się spodoba, w końcu sama mi o tym powiedziała… Któregoś dnia podczas obiadu u Rodziców wyszłyśmy na balkon i tam przyznała mi się… Nie myślałam, że ulegnie magii tego urządzenia, ale z drugiej strony zdałam sobie sprawę, że sekretnie przyznaję jej rację… „Ten iPhone jest naprawdę spoko, wiesz…”.  Nie było innej rady, jak ogłosić kolektę i zakupić. Oczywiście białego ;D


Dzień 10.

Drogi pamiętniczku…
impreza była super :D Świetnie się bawiliśmy, były tańce, hulanki, swawole! Siska wybrała rewelacyjne miejsce :) Wszyscy (pisząc wszyscy mam oczywiście na myśli wszystkie dziewczyny) zachwycały się moją szarą tiulową spódnicą. Musisz wiedzieć, pamiętniczku, że nie jest to byle spódnica, jak ten szary badziew z Reserved pod tytułem podszewka i dwie warstwy tiulu na krzyż (pfff). Moja spódnica ma tyle warstw, że podszewki nawet nie widać (ha!)! Nawet kolega małżonek powiedział, że wyglądam jak Carrie Brashaw! Dziś kolejna impreza, tym razem rodzinna! Zum Wohl…!


Dzień 11.

Drogi pamiętniczku…
spotkało mnie coś niesamowitego! Zostanę matką chrzestną! Mojej własnej prywatnej i w dodatku pierwszej siostrzenicy (bo jak nazwać córeczkę siostry ciotecznej? Ha! Teraz to proste: chrześniaczka!). Jestem taka szczęśliwa, wdzięczna, dumna i w szoku jednocześnie :D Aż sama się sobie dziwie ;P Sama myślałam, że będzie gorzej, bo tak akurat się złożyło, że z Quzynką razem byłyśmy w ciąży. Nawet umawiałyśmy się już na wspólne spacery (co nie jest tak oczywiste, bo mieszkamy w różnych miastach ;P), między naszymi maluchami mały być cztery miesiące różnicy. Ale… wyszło jak wyszło i będzie więcej ;) Wszyscy (łącznie ze mną :P) zastanawiali się, jak ogarnę narodziny małej Ninjy. Na szczęście dałam radę :D Mniej więcej jak Phoebe i Rachel z Friends’ów, kiedy Monica i Chandler się zaręczyli (I’m 90% happy and only 10% jealous :P). Jednak kiedy zobaczyłam małą Ninję zniknęło nawet te 10% :D Jestem tak szczęśliwa, że w drodze powrotnej omawiałam z kolegą małżonkiem najlepszy prezent na chrzciny :P


Dzień 12.

Drogi pamiętniczku…
czuję, że nic z tego nie będzie. Olałam kolejny test, a on się na mnie wypiął jedną kreską. Nie boli mnie nic poza brzuchem, co chyba oznacza rychły przyjazd ciotki, a to z kolei oznacza, że w moim brzuchu nic się nie zadziało… Nic. Nothing. Nix. Nada… trochę qwa szkoda. Szkoda też tych wszystkich mojito virgin… Coś czuję, że jak ta ciotka przyjedzie, to będzie płacz i zgrzytanie zębów… Szanowny małżonku, szykuj się!

Dzień 13.

Drogi pamiętniczku…
kolega małżonek (podświadomie, acz dla swojego dobra) funduje mi rozrywki, żebym nie myślała sobie za dużo w tym oczekiwaniu. Dziś wybraliśmy się do teściów i spędziliśmy cały dzień na świeżym powietrzu :) Małżonek skosił trawę, ja wypielęgnowałam im psa, a potem poszłam w szpinak i buraki ;P Wróciliśmy obładowani darami ogrodu jak wielbłądy. Teraz nic tylko zrobić sałatkę z białych buraków i szpinaku, sfotografować, przefiltrować, ohaszować i na insta! Druga sprawa jest taka, że w drodze powrotnej wstąpiliśmy do Lidla. Kolega małżonek przypadkowo trafił na ostatni w mieście ekspres do kawy, na który ostrzyłam sobie zęby od czwartku, ale okazało się, że nie ja jedna. Naród poszedł w te ekspresy jak dzik w żołędzie pozostawiając po sobie krew i pożogę. Na szczęście ktoś chyba nieumiejętnie ukrył swoją zdobycz, a małżonek przypadkowo odkrył kryjówkę. Po starannym obejrzeniu zawartości kartonu kroczyliśmy dumnie do kasy ;D



Dzień 14.

Drogi pamiętniczku…
nie wiem, jak to napisać, więc może posłużę się cytatem za wieszczem:

Lepiej niech się pojawi kto tylko chodzić zdoła 
i bijcie w dzwony we wszystkich kościołach 
klękajcie żony, bo przecież uwielbiony 
wreszcie zawitał w wasze strony 

on 
już tu jest 
on już tu już tu jest
(Abradab "ON")


Yey! Ciąża 2.0 :D 

wtorek, 4 sierpnia 2015

Pamiętnik z czekania cz. II

www.pixabay.com

Dzień 5.

Drogi pamiętniczku…
dość niesamowicie radzę sobie z tym czekaniem :D Odświeżyłam łazienkę, nadrobiłam dekupażowe zaległości, w moim mieszkaniu panuje porządek, co jest raczej rzadkością, bo (Mamusiu, tego nie czytaj!) na co dzień szkoda mi czasu na sprzątanie :P Mało tego, nadrabiam książkowe zaległości! Najbardziej jednak cieszę się z tego, że domowym sposobem, przy pomocy farby z drogerii pozbyłam się ombre (tu przestroga dla potomnych: NIGDY NIE PRÓBUJCIE TEGO W DOMU! Serio.), a przynajmniej taki miałam plan. Ogólnie nie polecam, ale przynajmniej moją głowę zaprząta teraz myśl: Co tu zrobić, żeby nie wyglądać, jak ostatni debil?


Dzień 6.

Drogi pamiętniczku…
to jest jakiś dramat (mam na myśli czekanie)! Człowiek ma wakacje, czas na naładowanie bateryjek i zamiast korzystać z tego, że można poleżeć do góry brzuchem, ten człowiek chodzi i się przejmuje czekaniem. Myślę sobie, że byłoby łatwiej, gdyby szanowny małżonek nie pracował w godzinach popołudniowo-wieczornych. Całe szczęście, że już niedługo i jemu przyjdzie cieszyć się ustawowo mu przysługującym czasem na wypoczynek :D Ale czy na pewno…? W końcu będzie wypoczywał ze mną ;P


Dzień 7.

Drogi pamiętniczku…

pamiętaj, nigdy nie ufaj temu, co producent napisał na opakowaniu! Zwłaszcza na testach ciążowych! Sęk w tym, drogi pamiętniczku, że oni tam napisali, że możesz sprawdzić, czy jesteś w ciąży już po 6-ciu dniach! Pfff, wierutne kłamstwo i pomówienia! Akurat, po sześciu dniach niczego się nie dowiesz ;) Producenci testów ciążowychodzi specjalnie to robią. Żerują na takich naiwniakach, jak ja. Mało tego, dołączyli mi do opakowania ulotkę, na której napisali, że to, że test jest negatywny, to w cale nie znaczy, że nie jestem w ciąży. Muszę odczekać kilka dni i zrobić test ponownie. Naciągacze!

***

Pamiętnik z czekania cz. I

www.pixabay.com

Dzień 1.

Drogi pamiętniczku…
już raz byłam mamą, ale, nie wiadomo dlaczego, ktoś lub coś zadecydowało, że to nie mój czas i dupa. Podobno to spotyka aż 20% przyszłych mam, jednak trzeba przyznać, że statystyka w tym wypadku niezbyt sprawdza się jako pocieszenie. Podobnie jak hasła w stylu:
Jesteś jeszcze młoda, będziesz miała mnóstwo dzieci” (dopełnieniem tego hasła jest najczęściej swawolne machnięcie ręką) – kiedy ja, tak naprawdę, nie chcę mieć mnóstwa dzieci, chcę tamto jedno.
„Przynajmniej wiesz, że możesz zajść w ciążę” (tutaj następuje pełne wywyższenia spojrzenie koleżanki, która stara się o dziecko) – masz rację, koleżanko, w konkursie pt. Kto ma gorzej, zdecydowanie wygrywasz, bhawo Ty!
Muszę przyznać, że się trochę zdenerwowałam, więc nie będę już brnęła dalej w ten temat ;)


Dzień 2.

Drogi pamiętniczku…
czekanie jest do dupy. Za to bardzo zabawny jest fakt, że czekać przyszło właśnie mi. Nie znam osoby, która byłaby bardziej niecierpliwa niż ja sama. No, może mój własny, osobisty dziadek (genetyka – to wiele tłumaczy). Tym sposobem jest mi dane czekać i czekać i czekać… Zatem czekam, choć raczej niecierpliwie. Cierpliwość nie ma tu nic do rzeczy. Dlatego chodzę cała wściekła, przez co obrywa szanowny małżonek. Sama już nie wiem, czy wściekam się dlatego, że czekam, czy to może PMS. Jedno jest pewne: nienawidzę bezczynnie czekać!


Dzień 3.

Drogi pamiętniczku…
okazało się, że ta wściekłość to jednak PMS (yey!). Moja euforia trwała nawet kilka dni, jednak zginęła marnie w nawałnicy, przygnieciona myślami w stylu: Co dalej?, Trzeba działać!, Do roboty!, Kiedy będzie ten właściwy moment?!
Po prostu jestem idiotką. W taki sposób nigdy się nie doczekam!


Dzień 4.

Drogi pamiętniczku…
jakoś sobie z tym planowaniem poradziliśmy i, muszę przyznać, że było to bardzo miłe #fun #romantic #greattime #withmylove. Teraz pozostaje nam tylko czekać! #funfunfun 

***

czwartek, 23 lipca 2015

Zapachy

Kto by przypuszczał, że mimo wiecznego kataru, mój nos będzie tak wrażliwy na zapachy ;) 
Zapach odgrywa w naszym życiu niesłychanie ważną rolę, wie o tym każdy, kto chociaż raz próbował zjeść obiad mając zatkany nos ;) Człowiek jest tak zabawnie zaprogramowany, że nawet nie przypuszcza,  jak ważną rolę w życiu odgrywa zapach. W moim, o dziwo, także. Mimo alergii, licznych zapaleń zatok, krzywej przegrody nosowej i chronicznego kataru, zapach jest dla mnie jednym z ważniejszych zmysłów. Kto mnie zna, ten wie ;)

Szczególnie ważny jest dla mnie zapach domu... Nie ma dla mnie nic gorszego niż śmierdzący dom! Może być bałagan, syf totalny, ale zapachu stęchlizny, zwietrzałych papierosów, śmieci, czy zaduchu nie zniosę.

W moim domu mieszkają trzy zwierzaki, dlatego tym szczególniej staram się dbać o to, aby nie było ich czuć już od progu ;) Nietrudno się więc domyślić, że przetestowałam już niejeden preparat :D Oto wyniki moich domowych doświadczeń:

A jak aerozol. Produkt przełomowy w dziedzinie domowej estetyki zapachowej. Od dziesięcioleci pozwala nam oczyszczać atmosferę w niejednym domostwie (a raczej w jego najbardziej newralgicznej części ;P ). Najczęściej kojarzony z ciężkim klimatem sosny lub oceanu w szaletach miejskich. Na szczęście nowoczesność dotarła również w te rejony chemii gospodarczej. Mnie aerozol ratuje w wielu sytuacjach, w których trzeba działać natychmiast ;) Z mojej strony polecam ten oto produkt poniżej, który rzeczywiście zwalcza niepożądane zapaszki i zamienia je na przyjemną woń. Jest przy tym poręczny i wydajny.

żródło: perfekcyjnapanidomu87.blog.pl

A (również) jak automat. Nowoczesna technologia wychodząc naprzeciw wymagającym klientom proponuje urządzenia, które automatycznie uwalniają zapachy. Do urządzenia wystarczy włożyć ulubiony zapach i ustawić częstotliwość, z jaką ma być uwalniany. Niektóre urządzenia umożliwiają również uwalnianie zapachu za każdym razem, gdy specjalny czujnik wykryje ruch (tu trzeba być ostrożnym, gdyż kolega małżonek ubierając buty w przedpokoju nie raz oberwał po oczach dawką orchidei otulonej satyną ;P ). Ten rodzaj odświeżacza sprawdzi się w większych pomieszczeniach. Jego wadą jest hałas, jaki towarzyszy pracującemu mechanizmowi oraz dość duże stężenie mieszanki zapachowej.
źródło: video.drugstore.com


E jak elektryczność. Na rynku dostępnych jest wiele produktów z kategorii electric, czyli tak zwanych wtyczek zapachowych. 
źródło: decohubs.com

Wtyczki z wkładem żelowym najlepiej sprawdzą się w niewielkim pomieszczeniu z łatwo dostępnym kontaktem. Dobrze sprawdzają się w sypialni, ponieważ są bardzo subtelne. Może nie są jakimś cudem designu, ale na pewno nie wyglądają źle. Wtyczki z płynnym wkładem są już bardziej konkretne i nadają się do ożywiania zapachem nieco większych powierzchni (np. salonu, czy korytarza). Ich zapach jest już nieco cięższy, ale bardziej wydajny. Niestety, wadą wkładów do wtyczek elektrycznych jest ich niszczycielski skład: rozlane na posadzkę (zwłaszcza panele czy parkiet) pozostawiają kolorowy, niezmywalny ślad :( 
źródło: rossnet.pl

K jak kadzidełka. Stare jak świat, polecane raczej koneserom. Można je stosować na dużych powierzchniach i z pewnością zniwelują nam niejeden przykry zapach. Jednak moim zdaniem zbyt dominują w pomieszczeniu. Polecam na imprezę pt. Dzień arabskiej Księżniczki w dobrze wietrzonym pomieszczeniu ;) 
źródło: alejka.pl


O jak olejki. Moim zdaniem świetnie sprawdzają się zimą, ponieważ pomagają stworzyć miłą, ciepłą atmosferę. Można je również dodać do ceramicznego nawilżacza powietrza, który zawiesimy na kaloryferze. Olejki zapachowe mają również wiele innych zastosowań. Cynamonowy lub kawowy dobrze sprawdzi się również w samochodzie. Mało tego, niektórzy producenci aut umożliwiają dolewanie olejków zapachowych do klimatyzacji :).
źródło: pachnacaszafa.pl


P jak pachnące patyczki. To stosunkowo nowy produkt, jednak, w zależności od producenta, ma wiele zastosowań. Jedne bowiem bardziej nadają się do niewielkich pomieszczeń (np. łazienka, czy gabinet), ostatnio również odkryłam patyczki, które pachną dość intensywnie i nadają się do większych pomieszczeń. 
źródło: pachnacaszafa.pl


S jak saszetki. W tej kwestii nie ma się co rozpisywać. Nadają się do szaf, torebek, pojemników na pościel, itp. Szybko jednak wietrzeją, więc na mnie nie robią zbyt duzego wrażenia.
 
źródło: pachnacaszafa.pl

Ś jak świece zapachowe. Ostatnimi czasy absolutnym hitem stały się ultramodne i koszmarnie drogie świece Yankee Candle. Zupełnie nieświadoma dostałam taki słoik na urodziny. Świece tej firmy są rzeczywiście rewelacyjne, a do tego (podobno) są zrobione z naturalnych wosków. Pachną długo i intensywnie, dostępne są w przeróżnych wariantach. Jedynym ich minusem jest cena, jednak duży słoik wystarczył mi na kilka miesięcy. Nie polecam jednak malutkich wosków z tej firmy. Substancje zapachowe dość szybko wyparowują, a człowiek musi się potem użerać z pozostałym w kominku woskiem.
źródło: cokupic.pl


Uważam natomiast, że dobrym zamiennikiem Yankee Candle są świece, tealighty i wkłady zapachowe firmy Bolsius. Ostatnio moim prywatnym hitem są najzwyczajniejsze wkłady, które podgrzewam w kominku zapachowym. W przeciwieństwie do YC substancje zapachowe są trwalsze. Na korzyść tych świec przemawia również niewątpliwie cena :)
źródło: ztrade.cz


Jeśli wśród Was są również zapachowe freaki, podzielcie się ze mną swoimi spostrzeżeniami odnośnie swoich ulubionych produktów :D Może ktoś poleci jakieś produkty premium?